Stanął na szczycie i wyprostował się. Tak, jak na pierwszy spacer, wystarczy. Wystarczyłoby nawet, gdyby miał to być równocześnie ostatni spacer przed odlotem na Ziemię. Człowiek ma ograniczoną możliwość przyjmowania wrażeń. Każdy człowiek. Nie tylko mężczyzna w piętnastym roku życia, któremu przyszło reprezentować swoją macierzystą planetę wobec przybyszów z gwiazd.
A wrażenia, jakich w tej chwili doznawał, były co się zowie potężne… tak, potężne. Patrząc z przełęczy w stronę przeciwną od bazy, człowiek odnajdywał się nagle w sercu najdzikszych gór świata. A raczej znowu należałoby powiedzieć: światów. Jakby ktoś w lśniącym, granatowym papierze wykroił ostre, szpiczaste zęby, odsłaniające czarne jak sadza tło. A nad tym takie same zęby. I jeszcze jedno. I jeszcze. Aż po kres horyzontu, wszędzie, gdzie spojrzeć, tylko te bodące niebo szczyty, na pozór lekkie przez swą strzelistość, ale w rzeczywistości gigantyczne i złowrogie. Niektóre jakby łamały się pod wierzchołkami, tworząc niedostępne skalne okapy, inne wyciągały w stronę sąsiadów cieniutkie z tej odległości odnogi, podobne do zawieszonych w powietrzu, niedokończonych mostów. Wśród mrowia gwiazd, było wiele takich, które stojąc nisko na firmamencie, dotykały grani, ozdabiając je jakby girlandami karnawałowych lampek.
Jarek dobrą chwilę stał bez ruchu, chłonąc to aż zbyt piękne i aż zbyt oszałamiające widowisko, zanim jego błądzący po szczytach wzrok nie napotkał tuż nad jednym z nich nowej osobliwości. Było to ciało niebieskie, niewiele mniejsze od czwartego księżyca Jowisza oglądanego spod bazy, ale dziwnie kolorowe, jakby opasane wszystkimi barwami tęczy. Mogło się zdawać, że jakieś dziecko, bawiące się w głębi tych niedostępnych gór, wypuściło kolorowy, święcący balonik.
Mimo woli odwrócił głowę i poszukał wzrokiem Soli. Stała już za nim, jakby nie chcąc przesłaniać sobą widoku.
— Widzisz to?… — mruknął, unosząc ramię.
— Proszę?… — dziewczyna w pierwszej chwili nie połapała się, dokąd właściwie celuje wyciągnięta dłoń Jarka. — Aa… — w jej głosie zabrzmiała ulga zmieszana z nutką zdziwienia — to przecież najbliższy sąsiad Jowisza… jeśli chodzi o planety, rzecz prosta, a nie o księżyce. Saturn. Musiałeś widzieć jego fotografie?…
Pytanie. Saturn. Saturn z jego kolorowymi pierścieniami. Pamiętał nawet, jak ktoś mu kiedyś w planetarium tłumaczył, że te pierścienie to szczątki jednego z księżyców, który nieopatrznie zbliżył się do swojej macierzystej planety, przekraczając dozwoloną strefę. A poza tą strefą z przyzwoitego, wielkiego księżyca zawsze zostają już tylko takie właśnie kolorowe kamyczki, krążące potem wokół globu i udające barwną tęczę. Ta strefa jakoś się nazywała… mniejsza z tym. Saturn. Oczywiście, że Saturn.
— Tak — powiedział nieco naiwnie. — Tylko u nas jest trochę mniejszy…
— Myślę!.. — roześmiała się głośno Sola.
Odwrócił się i przemierzył wzrokiem drogę, która przywiodła ich w to miejsce. Z góry kamienny las wyglądał dość niewinnie. Ot, porozrzucane bez ładu i składu kamienie, niezbyt wielkie i niczym szczególnym nie przyciągające uwagi. Poza tym „lasem” ciągnęła się gładka jak stół równina, z obu stron ginąca za horyzontem. Dalej na wprost znowu pas skalistych pagórków, przypominających piaszczyste wydmy. Przynajmniej jeśli chodzi o łagodny rysunek ich zboczy, bo pod każdym innym względem trudno chyba mówić o granatowych wydmach. Tam, na tle jednego z najbliżej położonych wzgórz, rysowała się wyraźnie maleńka kopuła bazy. Wyglądała jak zepsuta piłka, leżąca na tej części swojej wypukłości, która na skutek wyroków losu stała się w pewnym momencie wklęsłością.
Daleko do domu… — przeszło Jarkowi przez myśl. Stwierdzenie to nie było może odkrywcze, ale z pewnością głęboko słuszne, nawet jeśli nie zostało powiedziane, czy tym domem ma być ta obca i służąca obcym kopuła, czy też chodzi o dom, który jest jeszcze dalej niż tylko daleko. Obcy… No cóż. Mimo wszystko byli przecież żywymi, rozumnymi istotami. To co, że w tej chwili bawią gdzieś we wszechświecie. Tę bazę zbudowali dla siebie, dla żywych. Żywych. To wielkie słowo, jeśli się nad nim zastanowić. Tym bardziej tutaj. Zresztą nie tylko tutaj, wszędzie, gdzie to życie staje się czymś niezwykłym, czymś najdziwniejszym w świecie, w nieskończonym, mrocznym świecie, w którym światło latami biegnie od jednej skalnej kruszyny do drugiej… Świecie, który jest martwy…
— Będziemy chyba wracać — powiedziała z wahaniem Sola i chłopcu wydało się, że to nie istniejące w rzeczywistości stworzenie, które było zaledwie uzupełnieniem głosu komputera, pomyślało teraz to samo co on. Niedorzeczność…
— Poczekaj — mruknął. Oderwał wzrok od majaczącej w dali kopuły bazy i spojrzał w górę.
Nad wzgórzami ciągle stała nieruchoma, majestatycznie wielka tarcza Jowisza. Ale nie ona była tym, czego szukał. I co wreszcie odnalazł. Mały, maleńki, złotawy punkcik w bezmiernej, granatowoczarnej otchłani. Tak mały, że aż śmiesznie przyznać przed sobą samym, że tam się urodziło i że kiedy człowiek już tam jest, to ta nieskończenie drobna kruszyna wydaje się całym światem, zbyt dużym, aby starczyło życia na poznanie wszystkich jego lądów i mórz, krajów oraz ludów, ich obyczajów, języków, tylu języków!..
Zabawne. Naprawdę zabawne, kiedy tak patrzeć stąd, ze świata planet wciąż jeszcze tego samego słońca i zastanawiać się nad wielkimi i mniej wielkimi sprawami mieszkańców tego złotawego ognika, pozbawionego nawet wymiarów, jak pierwszy lepszy punkt, pomyślany tylko w czasie i w przestrzeni. Śmieszne, że ci mieszkańcy nie mogą nawet swobodnie przenosić się z jednego mikropunkcika tego swojego punktu w drugi mikropunkcik. Że muszą zabiegać o jakieś paszporty, wizy, starać się o pieniądze… właśnie, pieniądze…
Niespodziewanie Jarkowi przyszła na myśl mama. Jej rozmowy z ojcem, jej stroskana mina, kiedy wraca ze sklepu, dźwigając wypchane siatki, jej częste przestrogi, że trzeba się liczyć z groszem, oszczędzać, że ojciec i ona ciężko pracują… no pewnie, że ciężko… chociaż, z drugiej strony nie zarabiają wcale źle. Ojciec w Instytucie, a mama jako ekonomista w swojej ukochanej stoczni. Ważne sprawy… Ważne, pewnie, ale stąd wyglądają jakoś inaczej. Zresztą, pieniądze… przecież nie chodzi o te banknoty, które przynoszą do domu ojciec i mama. Jarek nieraz już miał okazję słyszeć i czytać, co ludzie są w stanie zrobić dla pieniędzy, nawet tacy, którzy i tak mają ich znacznie więcej niż inni. A także, co niektórzy ludzie pozwalają z sobą robić, kiedy ich właśnie nie mają…
Pieniądze, granice, języki… ba, żeby to już było wszystko. A te bunkry, które tak zaciekawiły obcych? I wszystko, co sobą reprezentują? A ludzie, umierający z głodu… podczas gdy inni tylko podnoszą ceny zboża i żywności?… „Mamy nad wami przewagę wieku…” zadźwięczały chłopcu w uszach słowa Soli. Mają ją naprawdę. Latają sobie po obcych gwiazdach i planetach jakby nigdy nic. A przecież i oni… jeśli wierzyć temu komputerowi… tak, nawet oni wciąż jeszcze mają u siebie sprawy, z którymi woleliby siedzieć cicho i nie chwalić się nimi, na przykład przed mieszkańcami Ziemi. Widać łatwiej jest sięgnąć do gwiazd, niż zrobić prawdziwy porządek na własnym podwórku. No dobrze, ale jeśli ktoś przyzwyczajony do bałaganu na tym właśnie podwórku, zechce te swoje przyzwyczajenia przenieść na kontakty z obcymi? Co wtedy? Czym to pachnie? I czy wtedy wystarczą bunkry, podobne do tych, jakie budowali hitlerowcy, postanawiając do ostatniego żołnierza bronić Wału Pomorskiego, gdzie teraz rezydują sobie w najlepsze Węże?
Читать дальше