Ta informacja nie wywarła na Jarku spodziewanego wrażenia. Chryzo… coś tam czy nie „chryzo”, co za różnica. O tych pląsających wewnątrz skały ognikach i tak nie sposób powiedzieć inaczej, niż że są po prostu piękne.
— A te nitki na dole — nie dawała za wygraną Sola — to aragonit. To są oczywiście wasze nazwy… — dodała, jakby przypuszczając, że sprawi tym chłopcu przyjemność. I to przypuszczenie okazało się jednak chybione. Nasze. A jakżeżby miały być?…
Zaraz… Nasze?…
Chłopiec powoli odwrócił głowę i spojrzał dziewczynie w oczy.
— Skąd właściwie — zaczął niewinnym tonem znacie te „nasze” nazwy?… Wiecie, jak nazywamy minerały, pierwiastki, planety i tak dalej?… Rozumiem, że przylatujecie na Ziemię, bo interesuje was, co się tam dzieje. Ale czy mimo wszystko nie wiecie odrobinę za dużo?… Jak ci się zdaje?…
Sola odpowiedziała na jego podejrzliwy wzrok jednym ze swoich chyba najbardziej ujmujących uśmiechów.
— Czy to coś złego?… — spytała, z nutą przekory w głosie. — Jeśli chce się kogoś poznać, to przede wszystkim trzeba zrozumieć stosunek tego kogoś, do wszystkiego, co go otacza. Bez nazw nie zrobilibyśmy nawet pierwszego kroku na tej drodze. Czyż nie tak postępują wasi uczeni? W ogóle wy wszyscy? A jeśli chodzi o minerały, to przecież badając nieznany ląd zawsze zaczyna się od pierwiastków… Co wy robiliście na przykład po pierwszych wyprawach na Księżyc?
Te próbki, które wędrowały u was przez wszystkie kraje? Zresztą — dodała, jakby jej było pilno zakończyć tę sprawę — wszystko co wiemy, to przecież od was samych… oczywiście, jeśli chodzi o język…
— Od nas?… — rozbudzona na nowo nieufność w dalszym ciągu podsuwała Jarkowi niezbyt miłe dla Ziemian obrazy. — Jak to od nas? Powiedziałaś przecież że nie rozmawialiście z ludźmi?…
— A radio? — spytała, nie przestając się uśmiechać. — Telewizja? Wszystkie wasze audycje oświatowe, publicystyczne, wykłady, najrozmaitsze kursy?… Wasze filmy?…
— Podsłuchujecie!.. — parsknął chłopiec.
— Co chcesz — roześmiała się. — Podsłuchiwanie to nie tylko nasza specjalność. Zresztą chyba nie jesteś sprawiedliwy, nazywając to w ten sposób. Powiedz sam, czy istnieje lepsze źródło informacji o jakiejkolwiek cywilizacji?… Uważasz może, że lepiej byłoby porywać z obcych planet zamieszkujące je istoty, żeby od nich dopiero dowiedzieć się czegoś o ich wiedzy, zwyczajach, poglądach i tak dalej?…
— A ja co tu robię?… — mimo woli burknął chłopiec.
Sola posmutniała.
— Dobrze wiesz, że to był wypadek — powiedziała z wyrzutem. — A poza tym jeśli chodzi o zdobywanie informacji, to raczej nie ja wypytuję ciebie, jak to czy tamto wygląda na Ziemi…
— Ale nie odpowiadasz, kiedy chodzi o coś naprawdę ważnego — nie ustępował Jarek. — Wy na przykład oglądacie sobie nasze filmy…
Dziewczyna rozłożyła ręce.
— Trudno — powiedziała kręcąc głową. — Mamy nad wami przewagę wieku… niezbyt wielką, co prawda. Zaledwie około piętnastu tysięcy lat. Ale to my przylecieliśmy do was, a nie na odwrót. Kiedy będziecie starsi… — zaczęła i nagłe parsknęła śmiechem.
— Jak na komputer — zauważył cierpko chłopiec — masz nader silnie rozwinięte poczucie humoru…
— Bo chciałam powiedzieć zdanie, którego bardzo nie lubisz — wyjaśniła przepraszającym tonem. — Powiem je jednak, pomimo wszystko. Ty też nie oglądasz jeszcze wszystkich filmów, które robi się na Ziemi. Dorośli mówią ci: „zaczekaj, aż będziesz starszy…”. No więc, coś takiego właśnie można by powiedzieć o was i o nas. Kiedyś i wy będziecie latać do nieznanych układów słonecznych i poznawać istniejące tam cywilizacje. Ale musicie poczekać. No a my to czekanie mamy już za sobą… oto cała różnica — zakończyła.
Cała, jak cała. Ale w jednym miała rację. Prowadzić tę dyskusję dalej, znaczyłoby mniej więcej to samo, co próbować przekonać rodziców, kiedy mówią: „poczekaj, aż będziesz starszy”. Nie. Tylko nie to.
— Chodźmy! — rzucił ze złością. Odwracając się w kierunku dalszej drogi, nie odmówił sobie jednak ostatniego spojrzenia w głąb skalnej kieszeni, wypełnionej skarbami tutejszej ziemi. Chociaż jeśli Sola posługiwała się ludzkimi nazwami, mówiąc o tych połyskujących tak pięknie minerałach, musiały one istnieć także na prawdziwej Ziemi. Jak to było?… Chryzobeton… Chryzo… Nie. Nic z tego. Szkoda. Nieźle byłoby spytać ojca, kiedy będzie mu opowiadać…
Myśl o ojcu wprawiła Jarka w lepszy humor. Na obozie oczywiście ani mru mru. W szkole także. Ale ojciec? Mniejsza, czy uwierzy. Jednego można być pewnym. Że jego opowieść nie zostanie skwitowana wzruszeniem ramion. Że w każdym razie dojdzie właśnie do rozmowy. To coś znaczy, jeśli można tak powiedzieć o perspektywie spotkania bądź co bądź z rodzicem. A poza tym, do licha, nie zdarza się, żeby własny ojciec pakował człowieka do domu wariatów, nawet jeśli podejrzewa, że jego „oczko w głowie” mówi cokolwiek od rzeczy…
Skalny las zostawał powoli za nimi. Jeszcze dwie, trzy brunatne maczugi, niższe już i bardziej przysadziste, a pod ich stopami, to znaczy, ściśle mówiąc, pod stopami Jarka, zachrzęściły leżące luzem kamienie. Tuż przed nimi stok wznosił się ostro, przechodząc dalej w stromą skalną ścianę. W miejscu, do którego zmierzali, jej pionowa niemal płyta była przecięta, głęboką rysą, prowadzącą prosto do upatrzonej przez chłopca przełęczy. Zaścielał ją kamienisty piarg, który spływał aż tutaj, na zbocze, gdzie zatrzymał się pochód tych jakichś skalnych pielgrzymów, jakby doszli do wniosku, że dalej jest już dla nich za stromo.
Jarek pochylił się, odruchowo wsunął dłonie pod pasy przytrzymujące pojemnik na jego plecach i nie zwalniając tempa marszu zaczął mozolnie piąć się pod górę.
Przełęcz była tuż. Żleb zwężał się w tym miejscu, przechodząc w wąską, skalną rynnę, o ścianach tak.. gładkich, że nawet szorstkie, chwytne rękawice, w jakie zaopatrzony był skafander, nie znajdowały na niej najmniejszego punktu zaczepienia. Był to z pewnością najmniej przyjemny odcinek drogi. W dodatku dno rynny zalegały tutaj większe, kanciaste głazy, które uciekały spod nóg i z rosnącą szybkością pomykały w dół, napełniając zamkniętą skalną przestrzeń groźnym rumorem spadającej lawiny.
W końcu jednak i ta część żlebu została za nimi. Sola stale trzymała się kilka kroków przed chłopcem, płynąc raczej, aniżeli wspinając się z nim razem. Był taki moment, kiedy Jarek już, już miał na nią krzyknąć, żeby szła za nim, bo nie może dłużej patrzeć, z jaką nieludzką, właśnie: nieludzką łatwością pokonuje drogę, która jemu wyciska ostatni pot z czoła. Powstrzymał się jednak. Nie wiadomo, co gorsze. Tak przynajmniej ma ją przed sobą, zamiast żeby to ona świdrowała mu plecy tymi swoimi niebieściutkimi oczkami i uśmiechała się, widząc jak gramoli się z kamienia na kamień.
Pod samym siodłem przełęczy stromizna złagodniała. Ściany z lewej i prawej strony rozstąpiły się i po kilku minutach szli już niemal poziomą skalną płytą, niezbyt nawet śliską, a w każdym razie dającą mocne oparcie stopom, uzbrojonym w elastyczne, dobrze przylegające do podłoża buty. Kiedy wreszcie osiągnęli szczyt przełęczy, Jarek oddychał już niemal normalnie, czując tylko, że do jego płuc dostaje się jakby czystsze powietrze niż na początku drogi i że tego powietrza jest jak gdyby więcej. Domyślił się od razu że to aparatura zainstalowana w skafandrze automatycznie dozuje dopływ tlenu, w zależności od wysiłku fizycznego, jaki pokonuje oddychający tym tlenem człowiek.
Читать дальше