Ktoś wykorzystał zrobioną przez Jarka przerwę, żeby rzucić na ognisko jeszcze jedną, potężną porcję chrustu. Znowu zadymiło, po czym wysoko w górę strzelił wesoły, złoty płomień. Ciemne sylwetki wokół paleniska poruszyły się. Poruszył się i Jarek, chłonąc przyjemne ciepło bijące od ognia.
Nikt nie odpowiedział na jego pytanie. Było przecież aż nadto jasne, że żadna odpowiedź nie jest potrzebna. Mimo to chłopiec milczał. Odruchowo skierował wzrok w stronę, gdzie tuż za ogniskiem ciemniała workowata bryła Oliko — drużynowej. Ma czego chciał — przebiegło mu przez myśl. Przypomniał sobie, z jaką „wielkodusznością” przyjął drużynowy „propozycję” Węży, kiedy okazało się, że na skutek obżarstwa małego Piotrusia zapowiedziana na wieczór atrakcja, w postaci złotoustego nadleśniczego, spaliła na panewce. No i co? Siedzą jak trusie, chociaż pewnie dawno minęła północ, a wszystkie, nawet najciekawsze z dotychczasowych gawęd, kończyły się najpóźniej o dziesiątej.
— Nie macie dość? — powtórzył nieco głośniej, niż należało.
Jedna z głów, ozdobiona zaróżowioną od ognia furażerką, poruszyła się trochę żywiej.
— Mów dalej… — zabrzmiał zachrypnięty damski głosik, od którego serce Jarka stanęło w płomieniach, całkiem jak to ognisko, na które Jacek znowu rzucił suchą, świerkową gałąź.
Ktoś zachichotał. Był to z kolei najwstrętniejszy chichot, jaki może się przytrafić istocie z kształtów podobnej do człowieka. Chłopiec westchnął. Życie nie jest sielanką. Nie ma takiej miłej chwili, której nie potrafiłaby spaskudzić czyjaś głupota. Nawet jeśli człowiek niewiele sobie z tego robi, przykro pomyśleć, że ktoś drugi, siedzący przy tym samym ognisku, niby słucha, co się do niego mówi, a w gruncie rzeczy słyszy tylko to, co może mu posłużyć do wydania z siebie takiego idiotycznego chichotu. Przecież dopiero co powiedział, jakie myśli nachodzą człowieka, kiedy patrzy z daleka na Ziemię, taką małą, maleńką, mniejszą od gwiazd na niebie. Czy naprawdę trzeba się znaleźć dopiero tam, aby do końca zrozumieć pewne sprawy? Mówił niby o dojrzałości ludzi i obcych, o różnicach, podobieństwach i tak dalej, dzielił się z nimi myślami, które nasunęła mu ona… to znaczy, ten obcy komputer. Ale przecież w gruncie rzeczy nie chodziło tylko o wojny, pogoń za pieniędzmi i sprzętami, których ktoś chce mieć więcej niż inni… Także o takie rzeczy jak choćby ten chichot. Głupstwo? Pewnie że głupstwo. Tylko że od takich głupstw zaczynają się różne historie, które potem w efekcie sprawiają, że ludziom tak trudno porozumieć się nawzajem. Nie dogadać ze sobą, a właśnie zrozumieć, jeden drugiego…
— No mów, mów… — zabrzmiał zza ognia lekko zniecierpliwiony głos Olika. Niewesołe myśli Jarka od razu pierzchły jak zające. Poprawił się na swoim kretowisku, westchnął i wrócił do przerwanej opowieści.
Kamienie uciekały Jarkowi spod nóg jak żywe. Jakby miały skrzydła i zwinęły je tylko na moment, przysiadając w stromym żlebie, gdzie czekały na najlżejsze muśnięcie jego stopy, by ulecieć w przepaść. Spadając pociągały za sobą inne i tak płynął z przełęczy ten skalny potok, unosząc chłopca, który zresztą w tej chwili najmniej dbał o to, co dzieje się pod jego nogami. Szczerze mówiąc, nie dbał o nic. Biegł lub spadał, tracił równowagę, siadał, pokonując część drogi na spodniach skafandra, wstawał czepiając się rozpaczliwie skalnych poręczy żlebu i szedł dalej czy spadał dalej, nie myśląc o niczym. Szyba jego kasku zasnuła się obłoczkiem pary, chwilami przestawał widzieć, pot spływał mu na oczy i pod kołnierz, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Szedł po prostu, jakby tylko od tego, czy dojdzie na czas, zależało także i to czy w ogóle ma dokąd iść. A przecież nie miał. Przecież biegł jedynie w stronę miejsca, gdzie kiedyś była baza, z jej wszystkimi komputerami, ekranami i urządzeniami sprzyjającymi człowiekowi, z tlenem, żywnością, jakąkolwiek by była i… Solą…
Wpadł z rozpędu pomiędzy skalne igły kamiennego lasu i biegł dalej aż do momentu, kiedy na jego drodze wyrósł szerszy od innych głaz, którego już w żaden sposób nie udało mu się ominąć. W ostatniej chwili zamortyzował uderzenie wyrzucając przed siebie ramiona, po czym przylgnął twarzą i klatką piersiową do chropawej skały, znieruchomiał na moment i w końcu osunął się na ziemię, padając jak źle wypchany worek.
— No tak — powiedział na głos. — No tak… powtórzył już ciszej. — A więc jestem u celu…
Mogła to być prawda. Jeżeli w ogóle miał przed sobą jakiś cel, to, tak przynajmniej można by sądzie, stanowiła go równie dobrze ta właśnie skalna maczuga, pod którą siedział, jak na przykład najwyższy szczyt na drugiej półkuli Ganimeda. Byłaby to jednak prawda najgorsza z możliwych. A taką ewentualność należy zawsze rozpatrywać na ostatku. Bo co pozostaje człowiekowi, który dojdzie do wniosku, że nie ma przed sobą żadnego celu? Siąść i płakać. Na to zawsze jest czas…
Jarek podciągnął nogi w kolanach i unosząc się na rękach przesunął odrobinę w prawo, tak, żeby skały nie zasłaniały mu sobą tego miejsca pod tarczą Jowisza, gdzie powinna być baza. I nie tylko powinna, ale i była. Niespełna pół godziny temu. Pół godziny…
Spokój… Tylko spokój… Co się właściwie mogło stać? Odlecieli? Cała stacja zamieniła się w statek kosmiczny i wystartowała? Niemożliwe. Tkwiła w skorupie globu zamurowana na amen, ba, można powiedzieć zakorzeniona, właśnie zakorzeniona, sięgającymi głęboko szybami… nie, nonsens. Człowiek stojąc przed jakąś budowlą wie, czy to, na co patrzy, może się unieść w powietrze czy nie. Nawet jeśli to coś jest zrobione przez obcych i kryje w sobie przeróżne niespodzianki… choćby wyskakujące spod podłogi talerze z gorącą papką.
Więc nie. Dobrze. Czyli co? Zapadła się pod ziemię? Tak sobie, bez żadnego wstrząsu dyskretnie i bezszmerowo, jak łódź podwodna, której kapitanowi znudził się widok nieba? Czy można tak po prostu wsiąknąć w solidną, grubą skałę? Załóżmy, że obcy potrafią i to. W takim razie jednak trzeba by sobie postawić pytanie, po co właściwie mieli to robić. Żeby się pozbyć kłopotliwego gościa? Bzdura. Wystarczyło zamknąć mu przed nosem drzwi, kiedy będzie wracał. Zresztą nie przesadzajmy. Ten „gość” nie jest znowu aż tak ważny żeby mieli bawić się w krety tylko po to, żeby zniknąć mu z oczu. A może ta potężna kopuła uniosła się nagle jak poduszkowiec, wystawiła sto krzywych, kosmatych nóżek i odmaszerowała na nich w daleki, granatowy świat?
— Tylko tak dalej… — mruknął chłopiec. — Tylko tak dalej, a zaraz zacznę widzieć białe myszki i to na długo przedtem, zanim skończy mi się tlen.
Te białe myszki, to było coś, z czym zdaniem ojca Jarka nieustannie obcował ich sąsiad, pan Kułuszka z czwartego piętra, odznaczający się charakterystycznym, niezmiennym zimą czy latem, zapachem i nie mniej charakterystycznym sposobem chodzenia, od jednej ściany do drugiej. Jarek nie bardzo wiedział, co właściwie jest z tymi myszkami, aż kiedyś, kiedy szli we troje razem z mamą i natknęli się na pana Kułuszkę, sunącego właśnie dziwnie pośpiesznym krokiem ku najbliższej latarni, ojciec nagle szturchnął mamę łokciem i wskazując chodnik za plecami nieszczęsnego biegacza zawołał scenicznym szeptem: „Popatrz, popatrz! Widzisz, jak za nim biegną?!..
O, jedna, druga, trzecia… — palec ojca najwyraźniej nie mógł nadążyć z liczeniem biegnących za Kułuszka myszek. Toteż tata wkrótce dał za wygraną, wyprostował się, odwrócił i rzucił w przestrzeń swoje sakramentalne: „głupi jak podogonie…”.
Читать дальше