Jarek westchnął głęboko. W tej chwili dopiero zaświtało mu, co naprawdę miała na myśli Sola, mówiąc o tym, że istoty, które zbudowały tutaj tę bazę, nie życzą sobie odwiedzin obcych, nie przygotowanych do kontaktu z innymi…
Postanowił jej to powiedzieć. Odwrócił się… i nie znalazł jej tam, gdzie była jeszcze kilka minut temu, to znaczy na szczycie przełęczy. Rozejrzał się, najpierw spokojnie, potem coraz bardziej gorączkowo.
— Co u licha… — mruknął półgłosem, czując jednak, że serce podchodzi mu pod gardło. — Sola! — zawołał niezbyt głośno.
Nic. Cisza.
— Sola!
Milczenie. Granatowa pustka, rozdarta sięgającymi gwiazd czarnymi kominami gór. Przepaście i pionowe, niedostępne ściany. Piarżysty żleb, spływający do dziwacznych skałek, pomiędzy którymi prowadzi droga do…
Nonsens. Zupełny nonsens. Ma halucynacje. Zmęczył się po prostu bardziej, niż jeszcze chwilę temu mu się zdawało. Trzeba tylko zamknąć na moment oczy… tak… teraz otworzyć je znowu i…
Nic się nie zmieniło. Niewzruszona tarcza Jowisza, jak wielka, gasnąca latarnia. Pasmo wzgórz, sięgające niemal jej dolnej krawędzi. I na tle tego pasma, a raczej najbliższego pagórka…
Nie. Tam nie ma nic. Nic.
— Sola!!!
Od wysiłku włożonego w ten krzyk pociemniało Jarkowi w oczach.
I nie tylko od krzyku. Tam, właśnie tam, gdzie tak niedawno patrzał, snując myśli o domu, teraz nie ma nic. Siadu zepsutej piłki. Srebrzystej kopuły stacji, zbudowanej przez obcych. Bazy, do której musi wrócić, jeśli kiedykolwiek w życiu ma jeszcze zobaczyć Ziemię…
— Sooola!
Cisza. Cisza, w której z sekundy na sekundę narasta coś niepojęcie groźnego, jakby cały ten i tak wystarczająco dziki, martwy świat, miał zapaść się w nicość, zginąć, pochłaniając go wraz z sobą lub też pozostawiając w postaci mikroskopijnego, skamieniałego okrucha zawieszonego w próżni kosmosu. Zresztą czy nie wystarcza to, że w tym właśnie świecie, nawet jeśli pozostanie takim, jakim jest, znalazł się sam? Sam?! Sam?!
— Soo… — zaczął i głos uwiązł mu w krtani. Nie ma sensu wołać. Gdyby mogła lub chciała usłyszeć, odezwałaby się już dawno. Nie opuszczała go przecież ani na krok. Była z nim wszędzie… kiedy jadł, spał, nawet kiedy zaprowadziła go do tej ich… łazienki.
Wielkimi, rozpaczliwymi susami, nie patrząc pod nogi, zbiegł nad krawędź przełęczy i gorączkowo zaczął przebiegać wzrokiem zbocza skalnej rynny, która ich tu przywiodła. Nic. Pusto i cicho. Tak cicho…
Zakręciło mu się w głowie. Przez moment szukał na oślep wokół siebie jakiegoś oparcia, choćby wystającego ze ściany głazu, wreszcie usiadł ciężko, uderzając przymocowanym do pleców pojemnikiem o skałę.
Tlen — przebiegło mu przez myśl. Nie ma bazy…
Odruchowo wciągnął głębiej w płuca powietrza, jakby chciał sprawdzić, czy nie uleciało wraz z Solą i jej bazą. Ten oddech go otrzeźwił. Przynajmniej na tyle, że mógł ponownie stanąć na nogach i jeszcze raz przeczesać wzrokiem każdy załom, każdą szczelinę, w której mogła się skryć jego towarzyszka. Ale nie spodziewał się już, że ją odnajdzie. I nie pomylił się.
Usiadł znowu, tym razem powoli, mimo woli garbiąc plecy, żeby osłonić ich cenny ładunek przed jeszcze jednym uderzeniem o skałę. Spokój. Spokój. Zachować spokój. Pomyśleć. Starać się przynajmniej skupić myśli. Jeśli nawet wydaje się, że nic, absolutnie nic nie można już poradzić…
Siedział jak skamieniały, z nisko zawieszoną głową i zaciśniętymi z całej siły powiekami, jakby od tego, czy do jego oczu nie przedostanie się bodaj jeden odprysk granatowego światła, zależało teraz dosłownie wszystko. Wbrew powziętemu postanowieniu nie myślał o niczym. W jego podświadomości ciągle jeszcze kołatała nadzieja, że wszystko, co się stało, polega na jakimś wielkim nieporozumieniu. Że to nie może być nic innego, jak tylko majaczenia przeciążonego wrażeniami mózgu. Kto wie poza tym, czy to ich powietrze, które ma w butlach, jest dokładnie takie, jakim oddychał od dziecka? Może zawiera domieszkę jakiegoś gazu, który w normalnym stężeniu nie powoduje w organizmie człowieka żadnych niepożądanych objawów, ale sprężony w pojemniku, zaczyna płatać niespodzianki? Tak, to halucynacje. Majaczenia…
Bardzo powoli Jarek uniósł wreszcie głowę. Zanim spojrzał, odruchowo spróbował przetrzeć sobie oczy, jak to robi człowiek, pragnący szybko otrząsnąć się ze snu. Jego palce uderzyły w szybę kasku i znieruchomiały. Halucynacje?…
Szeroko rozwarł powieki i raz jeszcze poszybował wzrokiem ku niskim wzgórzom na horyzoncie, gdzie tuż pod pasiastą tarczą Jowisza jeszcze kilka minut temu widniała regularna kopuła bazy. Nadal jednak nie było tam nic. Nie, nie ma co się dłużej łudzić.
Żadne halucynacje. Baza po prostu znikła. Nie ma jej.
Nie ma jedynego miejsca, gdzie na tym niczyim księżycu, dla którego Słońce było zaledwie jedną z gwiazd, mogła znaleźć schronienie żywa istota. Był sam. Był sam, w trującej atmosferze, na wymarłym, zimnym jak lód globie, pod granatowym, rozgwieżdżonym niebem, tak samo granatowym i tak samo kryształowo czystym w dzień, jak i w nocy.
— Sola — powiedział. Właśnie: powiedział. Nie krzyczał już. Nie było to nawet wołanie, choćby najcichsze. Wiedział, że stacja zniknęła, a wraz z nią zniknęła ta, która przybrawszy wyczarowaną z jego pamięci postać ziemskiej dziewczyny, stwarzała mu jedyną szansę powrotu do jej istniejącego naprawdę pierwowzoru, do rodziców, kolegów, do zielonych lasów, błękitnych jezior i błękitnego nieba.
— Sola — szepnął po raz ostatni, tak cicho, że nie usłyszał nawet własnego głosu.
Odpowiedziało milczenie.
— Nie macie dość? — spytał Jarek, przerywając nagle swoją opowieść w takim momencie, w jakim żaden przyzwoity człowiek nie przerywa żadnej opowieści. Ktoś mógłby pomyśleć, że zrobił to specjalnie, żeby tym bardziej podkreślić swoje małe, prywatne zwycięstwo nad Wężami. Znaleźli w nim kozła ofiarnego, wystawili go jak pies kaczkę, a teraz proszę, żadnemu z nich nie drgnie nawet palec. Siedzą i mają mu za złe, że przerwał. Koń by się uśmiał!..
Ale ktoś, komu przyszłoby na myśl, że Jarek umyślnie wykorzystuje sytuację, przerywając swoją opowieść w najciekawszym miejscu, żeby zmusić kolegów do okazania skruchy, popełniłby błąd. Przede wszystkim, jak już powiedzieliśmy, chłopcu było wprawdzie przykro, że Węże źle o nim myślą, ale w gruncie rzeczy rozumiał, że nie może mieć do nich o to pretensji. A poza tym, snując swoją historię, już po kilku minutach po prostu zapomniał, w jakich okolicznościach rozpoczął to opowiadanie. W jego pamięci odżyły obrazy sprzed trzech dni, tak, tak, to zaledwie trzy dni temu… nie do wiary — i na nowo widział przed sobą granatowy przestwór, martwe, dzikie góry, kolorowe ekrany obcej stacji, a także twarz dziewczyny.
Uśmiechnął się. Zabawne pomyśleć, że ona siedzi teraz tutaj i słucha, co mu się „śniło”. A jej koleżanki, nie tylko trzy wiedźmy, ale wszystkie zazdrośnice z obozu, teraz dopiero będą miały pożywkę dla swych języczków. Proszę. Nie tylko zabrał się do szorowania jej garnków, i to od pierwszej chwili, jak tylko mignęły mu przed oczami jej wścibski nosek, kasztanowe włosy i niebieskie oczy, ale zaraz potem spotyka ją we śnie. I to jakim śnie… Sam na sam wśród gwiazd…
Nie szkodzi. Niech gadają. Mężczyzna w piętnastym roku życia, który coś niecoś w ciągu tych lat widział i o czymś poważnie myślał, nie może przejmować się babskim gadaniem. Bo babskie gadanie to wcale nie jest to, co mówią dziewczęta. Oczywiście, może nim być, jak na przykład w wypadku tych trzech straszydeł, wtedy nad jeziorem. Ale nie musi. Natomiast z równym powodzeniem, jeśli można tak powiedzieć, zdarza się uprawiać babskie gadanie także osobnikom płci męskiej. Ba, któż może wiedzieć o tym lepiej niż oni sami. To jest po prostu taki rodzaj gadania, który niczemu nie służy i z którego nic nie wynika. Babskie gadanie. Obojętnie, jakim głosem, sopranem, altem, barytonem czy rycerskim, zdawałoby się, basem.
Читать дальше