— Jesteś tam? — usłyszał dochodzące z wielkiej odległości i, jak to ocenił, szczególnie błyskotliwe pytanie Soli. Udało mu się bohatersko stłumić okrzyk, o który aż się prosiło w tej sytuacji. Ba, do tego stopnia zapanował nad sobą, że mógł odpowiedzieć głosem, jak mu się zdawało, nie pozbawionym godności:
— Nie…
Sola zamruczała coś, czego nie zrozumiał, bo raz, że zrobiła to za cicho, a dwa, zajęty był właśnie sprawdzaniem stanu własnych unieruchomionych kończyn. Stwierdziwszy, że nie czuje bólu, poza drobnymi dolegliwościami wynikającymi z twardości skały, zatroszczył się o powietrze, którym oddychał. Na pozór wszystko było w porządku. Czyli że butle z tlenem ocalały. Gorzej było z oczami. Człowiek ostatecznie nie jest stworzony po to, żeby stać na głowie. Są specjaliści, którzy to potrafią, ale Jarek jakoś dotąd nie interesował się jogą. A każdy przyzna, że co innego przejść na rękach od drzwi klasy do swojej ławki, a co innego tkwić nogami do góry w głębokiej, ciasnej studni i nie mieć zielonego pojęcia, czy wróci się kiedyś do normalnej pozycji, a jeśli tak, to kiedy. Toteż nic dziwnego, że Jarkowi w pewnej chwili wydało się, że przestaje widzieć. Zaraz jednak przekonał się o swojej pomyłce. Zobaczył bowiem. Tyle że to, co zobaczył, było cudaczne, bardzo cudaczne… na dobrą sprawę mogły to już być przedśmiertne majaczenia…
Tuż obok siebie ujrzał bowiem zgrabne, opalone nogi Soli. Tuż obok siebie. Jak inaczej powiedzieć… chociaż przecież obok niego nie było miejsca nie tylko na nogi dziewczyny, żeby nie wiem jak zgrabne, ale bodaj na wetknięcie palca. No więc te nogi po prostu tkwiły sobie w skale. I najspokojniej poruszały się w niej, jakby ta skała była ciepłą wodą jakiegoś sympatycznego basenu. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do świadomości chłopca, że jego opiekunka postanowiła nie opuścić go w sytuacji, w jakiej się znalazł. Tyle że zrobiła to po swojemu. Przecież skała, metal, beton — wszystko to dla kogoś, kogo naprawdę nie ma, znaczyło tyle co powietrze.
— Butle z tlenem są nie uszkodzone — usłyszał dobiegający z góry jej głos. — Poczekaj cierpliwie, zaraz cię wyciągniemy…
Poczekaj cierpliwie… Tak. Jeszcze jedna dobra rada.
— Stań tak jak ja — burknął — skoro już chcesz mi towarzyszyć.
Minęła sekunda i nagle nogi dziewczyny znikły.
Zamiast nich w skale poruszyła się uśmiechnięta twarzyczka okolona puszystymi włosami… nie, wszystko, tylko nie to!
— Idź sobie — wrzasnął. Idź i poczekaj na górze… a przede wszystkim wyciągnij mnie stąd. Zaraz!
Nie było odpowiedzi. Obraz Soli zniknął i pozostała ciemna jak noc studnia.
— Jesteś tam? — spytał chłopiec, odczekawszy chwilę.
Cisza.
— No?! — w jego głosie oprócz irytacji pojawiła się jeszcze jakaś inna nutka…
Mijały sekundy. Z sekund robiły się minuty, z minut godziny, dnie, noce, tygodnie…
Nie przesadzajmy. Ale gdyby tak spytać Jarka, jak długo tkwił w tej zdradzieckiej skalnej szczelinie, odpowiedziałby z pewnością, że co najmniej pół godziny. W każdym razie zdążył pożałować że tak zdecydowanie odprawił na górę dziewczynę. Przynajmniej coś by mówiła…
Nagle poczuł, że na jego stopach zaciskają się jakieś obręcze. Próbował nimi poruszyć, ale bezskutecznie. W pierwszej chwili przeraził się, że studnię pokryły warstwy ziemi czy kamieni, które obsunęły się z powierzchni, natychmiast jednak te obręcze zaczęły go ciągnąć w górę. Zazgrzytały butle, trąc o chropawą skałę, o jego kask uderzył jakiś spadający niewielki kamyk i nagle przed nim zrobiło się znowu jasno. To znaczy granatowo, co tu wychodziło na jedno. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że otwór studni stopniowo zaczął pozostawać coraz bardziej w dole, a on sam jechał coraz wyżej, jak zawieszony na haku ciężar, przed załadowaniem na statek.
— Hej! — krzyknął zduszonym głosem. — Dosyć tego!..
W tym momencie ujrzał Solę. Stała na ziemi, uśmiechała się i spoglądała w miejsce za jego plecami. Jarek z wysiłkiem odwrócił głowę i ujrzał znaną sobie mechaniczną poczwarę. Tak, nie mógł się mylić. Ten sam roboczy automat, który w nawigatorni pełnił funkcję kamerdynera, przynosząc ludziom ubrania, tutaj pośpieszył mu na ratunek, używając trzech ze swoich pięciu czy sześciu wysięgników. Jarek przestał wznosić się wyżej. I zaraz potem poczuł, że jakieś inne mechanizmy automatu obejmują delikatnie jego kibić i odwracają go nogami w dół. Po czym bez żadnych przeszkód zjechał już na powierzchnię gruntu, w bezpiecznej odległości od czerniejącej opodal jamy.
— Musiałam go wezwać z bazy — tłumaczyła się Sola. — Dlatego kazałam ci czekać…
Jarek zmarszczył się i już miał zamiar coś odburknąć, ale zrezygnował. Pomyślał chwilę, po czym powiedział z powagą:
— Dziękuję…
Mówiąc to, mimo woli odwrócił się, szukając wzrokiem automatu, który przyszedł mu na ratunek. Ale ten był już daleko. Wracał do bazy, biegnąc szybko na trzech pająkowatych nogach, uginających się zabawnie w stalowych stawach.
Chłopiec wyprostował się, podciągnął pasy stelaża z butlami i obrzucił spojrzeniem skafander. Stwierdziwszy, że wszystko jest w największym porządku, spojrzał przed siebie, kierując wzrok ku drodze, jaką upatrzył sobie wychodząc z bazy.
— Co, idziemy? — mruknął, przechodząc do porządku dziennego nad swoją kolejną przygodą i nad kolejnym dowodem troski obcych o jego bezpieczeństwo.
Ruszyli. Tym razem Sola wyprzedziła chłopca i idąc, starannie przypatrywała się mijanym przez nich formacjom skalnym. A także powierzchni gruntu.
Nie opuścili jeszcze rejonu skalnego lasu. Przyglądając się jego osobliwym kształtom, Jarek stopniowo naprawdę zapomniał o tym, co przed chwilą przeżył.
Tak, do tego krajobrazu rzeczywiście trudno się przyzwyczaić. I zapewne muszą minąć lata, by mógł on człowiekowi spowszednieć…
Następna skała, którą mijali, z kolei kształtu ogromnej zastygłej kropli, tyle że odwróconej, zwróciła uwagę chłopca okrągławym czarnym otworem położonym akurat na wysokości jego oczu. Chyba tylko dlatego przechodząc zerknął do wnętrza tej jakiejś miniaturowej groty. Natychmiast zatrzymał się i przystąpił bliżej skały.
— Popatrz! — zawołał nie odwracając się. — Coś fantastycznego.
Sola podeszła bliżej.
— Tak… ładne… — powiedziała bez przekonania.
Ale to było naprawdę ładne. Ze stropu skalnej wnęki celowały w dół ostre, graniaste szpice wydłużonych kryształowych lasek, pięknej, żółtoniebieskawej barwy. Padające z zewnątrz nikłe, granatowe światło krzesało w ich wnętrzach delikatne ogniki, zapalające się i gasnące przy najlżejszym poruszeniu głowy. Natomiast w głębi i u podstawy niszy kotłowały się jakby nitki makaronu. Ale nie podanego na talerz, tylko takiego, jaki wyjmuje się z pudełka, przed ugotowaniem. Sztywne, poskręcane niemiłosiernie, białawe i na pozór tak kruche, jakby czekały na jedno z prztyknięcie palcem, by rozsypać się na proszek. Kiedy jednak Jarek sięgnął po nie dłonią, uzbrojoną w wielką, szorstką rękawicę, stawiły mu niespodziewany opór. Próżno naciskał z całej siły zewnętrzne sploty kamiennego kłębowiska, próżno też próbował chwytać poszczególne skalne nitki. Nic z tego. W końcu dał spokój, cofnął rękę i przyglądał się tylko, zbliżając głowę do otworu i oddalając ją, żeby nacieszyć oczy grą świateł w kryształach.
— To chryzoberyl — powiedziała Sola.
Читать дальше