— Złoto?! — zawołał, chwilowo przynajmniej zapominając o grzybach.
Uśmiechnęła się. Tym razem jednak ten jej uśmiech był odrobinę mniej sympatyczny.
— Nie — odparła krótko. — Monacyt. Fosforan ziem rzadkich. Taki minerał… — wyjaśniła, jakby to rzeczywiście coś wyjaśniało.
Jarek zagryzł wargi i postanowił, że nie odezwie się więcej słowem. Przynajmniej na temat skalnych gąbek, fałszywych szlachetnych metali i w ogóle niczego, co przypomina kamień.
Baza została dwa, a może trzy kilometry za nimi. Od dobrych kilku minut szli już przez ten niesamowity las, w którym miejsce drzew zajęły pojedyncze, smukłe i poszczerbione głazy. Większość nie przekraczała trzech metrów wysokości, ale zdarzały się pomiędzy nimi prawdziwe skalne obeliski, przywodzące na myśl wieże gotyckich katedr. Granatowy mrok spowijający tę cudzą, czy raczej niczyją ziemię — jako że jej prawowici gospodarze jeszcze tu nie dotarli, a goście nawiedzali ją raczej dyskretnie — jakby zgęstniał. Góry były coraz bliżej, ich przerażające ogromem, rozdarte na tysiące postrzępionych iglic szczyty, sięgały do połowy nieboskłonu. W pewnym momencie zasłoniły słońce i chłopcu wydało się, że jeszcze bardziej pociemniało, chociaż to słońce nie świeciło tutaj przecież tak, żeby jego nieobecność mogła spowodować w granacie dnia lub też w granacie nocy jakąkolwiek różnicę.
Równocześnie jednak te góry, z daleka jednolite, podzieliły się na poszczególne grzebienie i pasma. Niska stosunkowo odnoga najbliższego z nich zataczała szeroki łuk i spływała stromym językiem przypominającym zębaty grzbiet przedpotopowego gada, dokładnie na wprost miejsca, gdzie znajdowali się w tej chwili Sola i Jarek. Chłopiec dawno już upatrzył sobie tę właśnie grań, a nawet wybrał niewielką przełęcz widoczną pomiędzy dwoma skalnymi czubami. Tam właśnie postanowił dojść. Próbować zapuścić się jeszcze dalej byłoby i ryzykowne i pozbawione sensu, ponieważ widok z jakiegokolwiek innego miejsca nie mógł się bardzo różnić od tego, który zapowiadała już ta właśnie najbliższa przełęcz. Tak czy owak kierowali się właśnie do niej i Jarek, całkiem zresztą słusznie, uważał, że jeśli tylko zdołają osiągnąć jej rozwarte pod ostrym kątem siodełko, to jak na pierwszy spacer najzupełniej wystarczy.
— Popatrz — odezwała się Sola, przystając raptownie.
— Znowu jakaś magma? — nie wytrzymał. Posłusznie spojrzał jednak we wskazanym przez nią kierunku. I nie pożałował tego.
Na lewo, daleko od punktu, do którego zmierzali, pomiędzy dwoma masywami gór widniała prawdziwa, wielka przełęcz, a raczej ogromne skalne wrota. W samym ich środku, na tle skrawka ciemnego nieba ukazała się tarcza jakiegoś globu. Jowisz nadal patrzał im w plecy, jego czwarty księżyc Kalisto, schował się przed nimi za góry, podobnie jak słońce, a więc musiało to być coś, czego jeszcze tutaj nie widział.
— Popatrz uważnie — nalegała dziewczyna.
W ostatniej chwili powstrzymał się, żeby ponownie nie spróbować wzruszyć ramionami. Przecież patrzy.
Niezbyt wielka, jajowata tarcza, znacznie mniejsza od Jowisza… zaraz… zaraz…
— Tam są dwie! — wykrzyknął nagle. — To znaczy chyba dwa… — poprawił się niemal natychmiast.
— Dwa księżyce… — dodał.
Sola spojrzała na niego z uznaniem. Tak, to nie mogło być nic innego. Chodzi o uznanie w oczach Soli, oczywiście. Ale i o księżyce także.
— Zaćmienie Io… — powiedziała, zniżając głos.
— Co?…
— Io…
— Io?… — wykrzywił się, wydając z siebie ten cudaczny dźwięk.
— Tak, Io…
— Co za „Io”?…
— Io, no… pierwszego księżyca… — Sola jakby się obruszyła, że ktoś może nie wiedzieć czegoś tak oczywistego. — Z Jowisza — dodała — wydaje się kilka razy większy niż wasz Księżyc oglądany z Ziemi…
Jarek przyjął tę wiadomość bez entuzjazmu. Większy? To co z tego. Wrona też jest większa niż słowik…
— Szkoda tylko — warknął — że tam nie ma lunatyków. Dopiero byłby ubaw…
Dziewczyna zaśmiała się, może na myśl o lunatykach na Jowiszu.
— Tam w ogóle nie ma nikogo — powiedziała wesołym tonem. — A co do lunatyków, masz rację. Tym bardziej, że mieliby do wyboru aż dwanaście księżyców. Tyle ich ma ten wielki glob…
To na odmianę Jarek wiedział.
— Wiem — stwierdził z pewnością człowieka który wie coś naprawdę. Zmierzył wzrokiem bladoczerwoną tarczę, na której coraz wyraźniej odcinał się sierpowaty cień jakiegoś przedstawiciela pozostałej księżycowej jedenastki, kroczącego mozolnie drogą pomiędzy numerem jeden a słońcem. — Więc to jest zaćmienie Io… — mruknął.
— Tak — potwierdziła Sola. — Nie myśl tylko, że masz wyjątkowe szczęście, trafiając tu akurat na taki widok. Przy tej ilości księżyców, przeciętnie co dwanaście godzin mamy tu jakieś zaćmienie… to nie Ziemia…
Tak, to nie Ziemia. Wśród wszystkich rzeczy pewnych, których nie naliczyłoby się tutaj tak znowu bardzo wiele, ta jedna przynajmniej prawda była nie do podważenia.
Odwrócił się i utkwił wzrok w wielkiej tarczy Jowisza. Siała jak kilkanaście minut temu, dokładnie nad bazą. Na jej powierzchni zaszły jednak pewne zmiany. Pierzaste smugi ustąpiły miejsca szerokim, jasnym i ciemnym na przemian pasom, układającym się niemal regularnie jeden na drugim.
— Ogrom… — wyrwało się chłopcu mimo woli.
— Ogrom — przytaknęła jego towarzyszka. — Ma masę trzysta osiemnaście razy większą niż Ziemia. Pomyśl tylko. To jest dwa i pół razy więcej, niż liczy masa wszystkich pozostałych planet waszego układu słonecznego razem wziętych. Poza nim, oczywiście.
Jarek spochmurniał. Nic dziwnego, że stojąc na jednym z księżyców tego giganta, musi aż kręcić głową, żeby przemierzyć wzrokiem jego pasiastą tarczę wzdłuż i wszerz.
— Ali Baba — mruknął — Ali Baba i dwunastu rozbójników…
— Nie rozumiem?… — Sola spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem.
— Nic, nic… — burknął pośpiesznie. — Idziemy?
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył w dalszą drogę. Przez jakiś czas szli w milczeniu obok siebie. Kształty mijanych głazów stawały się coraz bardziej wymyślne i fantazyjne. W pewnym momencie chłopiec musiał skręcić, żeby obejść sterczącą z gruntu skalną kolumnę, której średnica, u podstawy, nie mogła liczyć więcej niż pół metra. Wyżej natomiast rozszerzała się tworząc nieforemną bułę, po czym śmigała w górę ostrym, zwężającym się ostrosłupem, który zamiast szpicem, kończył się wielkim, jakby sztucznie dolepionym kogucim grzebieniem. Czysty obłęd. Świat do góry nogami…
Zaledwie to pomyślał, pod jego stopami coś brzydko zachrobotało. Następnie chrobot przeszedł w ostry trzask, jakby pękającego suchego drewna i Jarek poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. A żeby to!
W pierwszym, instynktownym odruchu rzucił się do przodu. I kiedy pękła pod nim cieniutka warstwa skały, pokrywająca w tym miejscu rozpadlinę w kształcie pionowej studni, nad powstałym nagle otworem znalazła się akurat jego twarz z rozszerzonymi w panicznym strachu oczami. Tak więc należałoby raczej powiedzieć, że ziemia usunęła mu się spod głowy.
Zresztą, mniejsza o słowa. Dość, że sekundę później tkwił w zupełnie odwrotnej pozycji pionowej szczelnie wpasowany w ściany wąskiego skalnego szybu, głębokości jakichś trzech metrów, i czuł, że wszelkie usiłowania poruszenia ręką czy nogą są z góry skazane na niepowodzenie. Krew napłynęła mu do twarzy, usiłował wykręcić ją tak, żeby przynajmniej ujrzeć w górze skrawek granatowego nieba, ale i ta próba spaliła na panewce.
Читать дальше