I na Ziemi mieliśmy mnóstwo światów — przebiegło chłopcu przez głowę. — Chociaż dzisiaj jest tylko jeden… Jakby odgadując jego myśli, pan Uranis rzekł nagle:
— Cywilizacja europejska jest cywilizacją grecką. Oczywiście, jej twórcami są w znacznym stopniu także Sumerowie czy Kreteńczycy, ich nie znani nam jeszcze poprzednicy oraz inne ludy, na przykład te, które niegdyś zamieszkiwały Afrykę bądź Azję, a zwłaszcza Indie. Jednak właśnie tutaj na wyspach i obrzeżu Morza Egejskiego historia urządziła taki kocioł, w którym wszystkie te wpływy wymieszała, wygotowała i upichciła z nich kulturę śródziemnomorską. Do dziś narody całej Europy uważają się za spadkobierców tej właśnie kultury. Choć sam jestem Grekiem i powinienem być dumny ze swoich pradziadów, to jako historyk muszę stwierdzić, że prawdopodobnie z tej naszej cywilizacji także pozostałoby bardzo, bardzo niewiele, gdyby nie Rzymianie.
— Jak to? — spytała z niedowierzaniem mama Bolka. — Owszem, Rzymianie podbili prawie cały kontynent, budowali wspaniałe drogi, wodociągi, mosty i łaźnie, stworzyli prawa do dziś dzień stanowiące podstawę wszystkich kodeksów cywilnych i karnych, ale jeśli chodzi o kulturę, a zwłaszcza sztukę, to byli tylko i wyłącznie uczniami Greków.
— Dobrymi uczniami. Dobrymi uczniami — powtórzył pan Uranis. — Przyswoili sobie dorobek kulturalny i artystyczny Hellady, łącznie z religią. Przecież nasz Zeus to ich Jowisz, nasza Artemida to ich Diana, i tak dalej. A jak w czasach poprzedzających powstanie Imperium Rzymskiego wyglądała Grecja? Dziesiątki maleńkich państewek, skłóconych i zwalczających się nawzajem. Kres tym niszczycielskim waśniom, choć przykro mi to powiedzieć, położyli właśnie Rzymianie, podbijając całą Grecję i tworząc z niej jedną prowincję: Achaję. No a potem, przejąwszy kulturę moich przodków, rozpowszechnili ją w całej zawojowanej przez siebie Europie. Ich państwo trwało tak długo, że zdążyli wszędzie utrwalić swoje wpływy. A były to pod względem kultury i sztuki właśnie wpływy greckie. Gdyby nie Rzymianie, nie oglądalibyśmy dzisiaj nawet tych nielicznych zachowanych świątyń, posągów i amfor, bo moi krewcy pradziadowie, wiodąc wciąż bratobójcze wojny, zdołaliby w końcu wszystko zniszczyć i potłuc.
— Sądzę — zaoponowała pani Pina — że jest to pogląd, przeciw któremu znalazłoby się kilka argumentów.
— Ale zawiera wiele obiektywnej prawdy — poparł archeologa ojciec Bolka, jak wiadomo zagorzały entuzjasta Rzymu i jego dziejów.
— No pewnie! — wtrąciła się babcia Miła. — To tak jak z twoim synem. W domu był takim sobie motylkiem, robił, co chciał, i kłócił się ze wszystkimi, choć ty i Alicja opowiadaliście mu różne mądre historyjki, które ponoć nawet lubił słuchać. Ale dopiero kiedy poszedł do szkoły i tam dowiedział się, co to jest dyscyplina…
— A cóż za porównanie! — przerwał ze zgrozą Andreas Uranis. — Dom rodzinny, wolna Grecja, szkoła, Rzymskie Imperium. Nie!
— Przepraszam was — żona archeologa odsunęła talerz i wyjrzała przez okno z folii. — Spójrzcie, już po deszczu. Świeci słońce. Zobaczycie — zwróciła się z uśmiechem do babci i mamy Bolka — jak teraz wszystko rozkwitnie. Tutaj rzadko pada. Jutro będziemy mieli istną tęczę na krzewach i całe łąki anemonów. A na razie, skoro mój małżonek przestał już obrzucać błotem naszych przodków, może wyszlibyśmy wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem?
— Tak, chodźmy — podchwyciła z zapałem Eli. — Popatrzmy na morze. Będzie jeszcze wzburzone. A czasem sztormy wyrzucają na brzeg różne ciekawe rzeczy.
Pierwszy odpowiedział na wezwanie Bolek. Wstał i uchylił płachtę zasłaniającą wejście do namiotu. W tej pozycji zastygł, jak paź czekający przy drzwiach na wejście monarchy. Najpierw wyszła babcia. Za nią szedł Pelos. Mijając Bolka mrugnął do niego porozumiewawczo. Bolek spochmurniał.
I pozostał naburmuszony, kiedy wreszcie zamajaczyła przed nim wdzięczna główka, spowita w biały bandaż. Eli obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem, ale jeśli nawet miała zamiar coś powiedzieć, to nie zdążyła. Jej wzrok padł na morze. Natychmiast wybiegła z namiotu i krzyknęła:
— Chodźcie! Patrzcie!
Dokładnie na wprost zatoczki, w odległości mniej więcej trzystu metrów od wyspy, kołysał się na wysokich falach dość duży biały statek.
— Mamy gości! — zawołał ojciec Bolka.
— Eeee… — wyraziła wątpliwość babcia.
— On nie płynie. Może wpadli na skałę? — Pina Uranis, przesłoniwszy dłonią oczy, wpatrywała się w smukłą sylwetkę motorowca.
— Rzeczywiście, stoi w miejscu — potwierdził jej mąż.
— Spuszczają łódź! — krzyknął Pelos.
Istotnie. Ze sterczących z górnego pokładu kabestanów zjeżdżała na linach motorowa szalupa z kilkuosobową załogą. Chwilę później odbiła od burty statku i skierowała się prosto w stronę Klio.
— Płyną tutaj! Czegóż, u licha, mogą od nas chcieć? — burknął Bolek. — Czy uważają nas za rozbitków, których trzeba uratować?
— Sądzę, że to raczej oni potrzebują pomocy — odrzekł archeolog. — Nie było żadnej katastrofy, bo na pokładzie panuje spokój. Pewnie coś się popsuło.
— Co się mogło zepsuć? Przecież to pasażerski statek — Pelos wzruszył ramionami. — A sztorm nie był taki straszny. Tu zdarzają się prawdziwe huragany, kiedy wieje ten słynny wiatr znad Afryki.
Wyjaśnienie zagadki zbliżało się szybko, grając potężnym silnikiem. Dziób szalupy co chwila wpadał w fale i zaraz wyskakiwał z powrotem w górę, jak rozbawiona foka. Z brzegu widać było już nie tylko sylwetki, lecz także twarze trzech członków załogi. Dwaj mężczyźni siedzący przy rufie mieli na sobie nieprzemakalne kurtki z kapturami. Trzeci, zajmujący honorowe miejsce z przodu łodzi, nosił na głowie elegancką marynarską czapkę. Silnik umilkł. Dziób szalupy spadł płasko na wodę. Łódź powoli wpłynęła do zacisznej zatoczki. Wtedy mężczyzna w biało-granatowej czapce wstał i pozdrowił czekających na brzegu. Następnie rozejrzał się po obozowisku. W pewnym momencie jego wzrok padł na pontony i zabezpieczony linami sprzęt do nurkowania. Wtedy plasnął w dłonie i zawołał:
— Nawet nie przypuszczałem, że tak nam się uda!
Dno szalupy zgrzytnęło o żwir. Człowiek w czapce wyskoczył na plażę, stanął naprzeciw babci Miłej i zasalutował.
— Dzień dobry — powiedział. — Nazywam się Vasilli Anatoleas i jestem pierwszym oficerem „Egidy”, to znaczy statku, który widzicie państwo przed sobą. Spędzacie na tej wyspie urlop, prawda?
— Spędzamy — przytaknęła babcia. — Obecni tutaj państwo Pinelopi i Andreas Uranis mówili nam przed przyjazdem, że ta wyspa jest bezludna. Ale widocznie nawet rodowici Grecy nie wiedzą, gdzie w ich kraju mieszkają ludzie, a w każdym razie, gdzie można się ich w każdej chwili spodziewać. Niestety, co do obiadu, to nie zostało ani okruszyny.
— Mamo! — zaprotestował z uśmiechem ojciec Bolka. — Panie Anatoleas — zwrócił się do oficera. — Ja i moja rodzina przyjechaliśmy z Polski. Kzeczywiście, mówiono nam, że na Klio nikt nigdy nie ląduje…
— Z Polski? — podchwycił marynarz z nagłym błyskiem w oczach. — Naprawdę? A może znacie Zbyszka Kowalskiego? (imię „Zbyszek” zabrzmiało w jego ustach jak „Zbyskos”). Jest nauczycielem. Jego ojciec walczył tu w czasie wojny z hitlerowcami i jakiś czas ukrywał się u moich rodziców. Mieszkaliśmy wtedy w górach… A potem Zbyskos kilka razy przyjeżdżał nas odwiedzić. Zaprzyjaźniliśmy się. Trzy lata temu i ja byłem u niego w Warszawie. Co, nie znacie go?
Читать дальше