Stanął w odległości dziesięciu metrów od pulpitu, podtrzymującego szeroką, półkolistą linią trójrząd ekranów. W hali pojaśniało.
Zejściu świecącej, kuli nie towarzyszyły tym razem żadne sensacje akustyczne.
— Za pierwszym razem, kiedy się pojawiła, hala dygotała po prostu od huku — mówił szybko, omijając wzrok Batuzowa. — Jego źródło leżało gdzieś tam — wskazał przeciwległą ścianę. — Myliliśmy się z Ann, wiążąc ten hałas z obecnością kuli. Był to po prostu zbieg okoliczności. To światło, czy jak wolicie — lampa — pojawia się wtedy, kiedy ktoś podejdzie do przejścia w rzędzie ekranów. Otóż wtedy my zbliżyliśmy się tutaj, wywabiając ze stropu kulę, a równocześnie Andrzej, który wszedł do hali z przeciwnej strony, natknął się na jakiś automat obronny czy alarmowy.
— Jak to — przerwał Andrzej — wy byliście wtedy tutaj…? — Jego wzrok prześliznął się po czarnym korpusie przetwornicy Pottona —…w takim razie — zawahał się — oni…?
— Ich nie było — głos Ann brzmiał spokojnie, może trochę za bardzo spokojnie. — Nie było. To wszystko, co ja mam ci do powiedzenia. Rozumiesz? Jeszcze raz powtarzam: nie było nikogo obcego… — Zapadło milczenie.
Kula przygasła powoli, jej blask zmatowiał, kłującą oczy biel zmąciły najpierw błękit, potem gęstniejąca purpura.
— Ona przemawiała — powiedziała po dobrej chwili Ann. Andrzej spojrzał na nią, zdumiony.
— Kto przemawiał? Ta kula?
— Tak… To było… — zabrakło jej słów na opisanie głosu, który tak ich wtedy urzekł i przeraził — jakby jakiś apel… orędzie…
— W jakim języku?
Piotr wzruszył ramionami. — Licho wie — powiedział powoli. — Mówił mężczyzna…
— Brzmiało to właściwie jak recytacja. Miękkim, śpiewnym głosem — dodała Ann. — Ale było w tym coś… wzniosłego.
— Kiedy się odezwała? — spytał Batuzow, wskazując kulę, której blask spełzł już do fioletu. Przypominała bezcieniową lampę z laboratorium fotooptycznego.
— Dotknąłem niechcący pulpitu — odpowiedział Potton. — Ale nie pamiętam, w którym miejscu.
— Myślę, że na dzisiaj dosyć — powiedziała nagle Lena. — Każde z nas coś niecoś przeżyło w ciągu tych kilku godzin. Należy nam się solidny odpoczynek. Jutro także jest dzień…
— Lena ma rację — powiedział Andrzej. — Tak jak się sprawy mają, sądzę, że nic nas nie zmusza do rozpaczliwego pośpiechu. Idziemy. — Nie czekając na nich, ruszył w stronę korytarza.
— Poczekaj — odezwał się cicho Potton. Wszyscy stanęli w miejscu. — Nie, Piotrze — odparł po chwili Batuzow. — Nie teraz.
Potton skinął głową. Zrobił kilka kroków do przodu i zatrzymał się znowu.
— Zapomnieliśmy o tlenie. Nawet gdybyście chcieli taszczyć te butle z powrotem na powierzchnię, nie możemy wam na to pozwolić. Ich maski działają tylko tutaj, w hali. Tlen nie przechodzi poza owe optyczne zasłony w korytarzach. Myślę, że to są po prostu granice pól elektromagnetycznych. Tak czy owak za nimi nie ma powietrza, sprawdziliśmy to z Ann, chcąc się stąd wydostać. Dlatego czekaliśmy tutaj tak potulnie.
Istotnie, w podnieceniu Andrzej i Lena zapomnieli o tym, że wciąż jeszcze dźwigają na plecach dodatkowe butle. Gdyby nie okoliczności, „odkrycie” to zostałoby przyjęte z pewnością żarcikami. Potton uśmiechnął się nawet, ale był to uśmiech tak nieudany, że milczenie, z jakim został przyjęty, wydało się wszystkim wręcz… okrutne.
Zamienili butle bez słowa, unikając nawzajem swojego wzroku i jedno po drugim zanurzyli się w mrocznym tunelu. Nie chcąc się narażać na spotkanie z urządzeniem, które zaatakowało Andrzeja, opuszczali halę tą samą drogą, którą przybyli. Pamiętając okoliczności, w jakich znaleźli się w tym korytarzu, myśleli z niepokojem o windzie, o tym, czy uda im się zmusić kabinę do jazdy w górę. Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione. Po dalszych kilkunastu minutach wychodzili odsłoniętym przez wieżyczkę włazem na pustynię. Noc miała się ku końcowi. Na wschodzie, spod warstwy brudnoczerwonej mgły, sączyły się słabe promienie brzasku.
— Muszę wam to powiedzieć — Ann stanęła nagle. Piotr, który szedł tuż za nią, zatrzymał się również.
— Może rzeczywiście odłóżmy to na później — mruknął.
— Nie — odparła stanowczo. W świetle wschodzącego dnia dostrzegli za osłoną hełmu jej zmęczone, zapadnięte oczy. — To prawda — mówiła — że wszystkim nam należy się odpoczynek. Ale nie oszukujmy się. Jeżeli wrócimy teraz do rakiety, udając, że nic się nie stało, żadne z nas nie zmruży oka. W każdym razie ja — nie. Chcę wam coś zaproponować. Daj mi skończyć — zwróciła się do Andrzeja, który chciał coś powiedzieć. — Stawiam wniosek, żebyśmy już nigdy nie wracali do tego, co zaszło dzisiaj tam, w podziemiach. Ale pod jednym warunkiem. Nigdy więcej nie opuścimy rakiety… z bronią. Zetknęliśmy się z obcą cywilizacją. Po raz pierwszy w naszych dziejach. Nie lubię wielkich słów — ale czy chcemy, czy nie chcemy — jesteśmy tutaj przedstawicielami ludzi. To nakłada na nas określone obowiązki. Zresztą, wiecie. Chodzi mi tylko o to, że nie możemy być nosicielami najgorszych cech… naszych najgorszych cech. I to niezależnie od tego, w jakim stopniu byłyby one atawizmem, z którym świadomie walczymy. My wiemy, że nie wszystko można wyplenić od razu. Wiemy, ileśmy już zrobili. Ale nie możemy, nie mamy prawa żądać takiej wiedzy od obcych. Dlatego musimy reprezentować tutaj najlepsze, najszlachetniejsze cechy ludzkości. Jej procesy rozwojowe odzwierciedlone w nas samych. — Mówiła spokojnym głosem, przez który przebijało śmiertelne zmęczenie. W pewnej chwili uśmiechnęła się słabo. — Szukamy przyjaciół w tym wielkim świecie — uniosła głowę. — Przyjaciół — powtórzyła. — Nie warto byłoby szukać, gdybyśmy mieli znaleźć wrogów. Jeżeli zdarzy się coś… jakieś nieporozumienie, jeżeli któreś z nas zginie… nawet wszyscy — to ostatecznie nie zagrozi to przyszłości Ziemi. Ale jeśli my zaczniemy zabijać — następstwa mogą być tragiczne. No więc jak?
— Zgoda — powiedziała Lena. Andrzej mimo woli spojrzał w stronę Piotra. Ten skinął lekko głową.
— Dobrze — w głosie Batuzowa zabrzmiała ulga.
W centralnym punkcie północnego łuku horyzontu wzeszła nowa gwiazda. Patrzącym wydało się, że widzą odbity w ogromnym granatowym morzu refleks świecącej nisko na nieboskłonie Ziemi. Gwiazda wyostrzyła się, znikła, zajaśniała znowu, w rytmicznych rozbłyskach przyćmiewała już światło wędrującego płaszczyzną równika Phobosa. Drugi marsjański księżyc, Deimos, wytaczał się dopiero zza wschodniego widnokręgu. Był właściwie późny wieczór.
Dostrzegłszy ów świetlny sygnał Thorson, Sakadze i Potton wydali okrzyk radości. Od kilku minut przeczesywali tę część linii horyzontu, manipulując tubusami noktowizorów, rozpartych szeroko rozstawionymi łapami na helokoksowym grzbiecie Kopernika.
Piaszczyste garby pustyni rysowały się w pasmach podczerwieni ostrymi konturami, przechodząc od soczystego granatu widnokręgu, poprzez aksamitną czerń do wyblakłej szarzyzny wydm otaczających rakietę. W dobrze klimatyzowanych skafandrach nie czuli zimna, o tym, że temperatura spadła poniżej minus dwudziestu stopni Celsjusza, świadczyła tylko delikatna mgiełka na szybach hełmów, rozpraszająca światło gwiazd, planet i księżyców w tęczowe pierścienie. Była to jedna z tych nocy, w jakie wzniesione oczy astrofizyków wnoszą w zmaterializowaną wizję posiewu Einsteina bolesną samotność osobistych uczuć, wspomnień i nadziei.
Читать дальше