— Przepraszam — wyjąkał Darek.
— Cała przyjemność po mojej stronie — odpowiedział z pewnym wysiłkiem Adam.
Uniósł się na łokciach, dzięki czemu jego głowa znalazła się na wysokości kolan Barbary, i pozostał w tej pozycji.
— To ja może pójdę — zaproponował nieśmiało Darek, czując, że z jego twarzą dzieje się coś niedobrego. W dodatku w gardle zaczęło go coś idiotycznie łaskotać.
— Pójdziemy razem — oświadczył słynny reporter, nie ruszając się z miejsca.
— To dobry pomysł — poparł go rozkoszny szczebiot złotowłosej.
— Soniu! — zawołała z wyrzutem Barbara, po czym jednak niespodziewanie wybuchnęła głośnym śmiechem.
Na to tylko czekał Adam. Zawtórował pięknej cioci, ile sił w płucach. Śmieli się tak długo, że w końcu przynajmniej Darek musiał spoważnieć.
Wreszcie Adam zaczął się zbierać z podłogi. Podciągnął nogi i z wyraźną niechęcią wracał powoli do pozycji pionowej. Uwieńczywszy ten swój trud powodzeniem, powiedział do Darka:
— Chyba powinienem ci być wdzięczny, chlubo rodziny.
— Może wobec tego ja przejdę do sąsiedniej kabiny? — zagadnęła niewinnie Sonia, unosząc się na swojej leżance. — Tam zdaje się jest cicho i pusto. Czy nie wspomniałam, że boli mnie głowa? '
— To dobry pomysł — odpalił bez zastanowienia Darek.
Ciotka złocistej i Adam przyjrzeli mu się zdumionym wzrokiem. Nastała cisza.
Przerwał ją wreszcie sam chłopiec.
— Poczekam obok — powiedział cicho, odwracając głowę.
Nie był zadowolony z siebie. Rozkapryszona gwiazdeczka z pewnością aż prosiła się o kogoś, kto utarłby jej nosa, ale… w końcu to on wtargnął do jej pokoju, a nie na odwrót. A jeżeli w dodatku naprawdę boli ją głowa…
W zupełnym milczeniu Darek wyszedł na korytarz.
— Ja też idę — ocknął się wreszcie Adam. Westchnął, uśmiechnął się do Barbary, pomachał ręką Soni, która odpowiedziała leciutkim skinieniem dłoni i zaraz znów opadła na leżankę, po czym ruszył w ślad za Darkiem. Zamknął za sobą drzwi i stanął twarzą w twarz z… Mammeą.
— Widzę, że się wreszcie znaleźliście — stwierdził bez uśmiechu niepozorny. — To dobrze. Nasz młody aktor szukał pana nawet w maszynowni.
„W maszynowni? — przebiegło chłopcu przez myśl. — Aha, w tej pochylni”. Zaczął pilnie słuchać, co jeszcze powie Mammea. Teraz kiedy Adam stał obok niego, czuł się na siłach stawić czoła nie tylko samemu szefowi, ale choćby i całej szajce, gdyby zaszła potrzeba.
Na szczęście (czy też może właśnie na nieszczęście — dla tych, którzy by chcieli przyjrzeć się heroicznym zmaganiom Darka z liczną bandą opry-szków) nie doszło do podobnej ostateczności. Mammea nie zdążył powtórzyć swojego pytania, które już dwukrotnie pozostało bez odpowiedzi. Otworzył wprawdzie usta, ale zanim wymówił pierwsze słowo, powietrze przeszył wysoki, wibrujący dźwięk. Ludzie drgnęli i odruchowo unieśli dłonie do uszu. Dwie, może trzy sekundy stali jak sparaliżowani, po czym dźwięk nagle ucichł. Równocześnie z niewidocznych, ukrytych w ścianach głośników popłynął męski głos:
— Ogłaszam alarm drugiego stopnia. Wszyscy zbieramy się w dyspozytorni. Proszę włożyć skafandry i nie używać wind.
Głos ucichł i ponownie rozbrzmiało przenikliwe wycie alarmowej syreny.
— Prędko! — zawołał Mammea. — Biegnijcie po skafandry. Wiecie, gdzie są?
Adam rozejrzał się bezradnie. Niepozorny mruknął coś pod nosem, po czym z szybkością, o jaką Darek nigdy by go nie posądzał, przebiegł kilka kroków i zatrzymał się w miejscu, gdzie nie było nie tylko żadnych drzwi, ale w ogóle niczego poza gołymi, nie oświetlonymi ścianami. Niemniej jednak właśnie tam, w tej gładkiej ścianie, natychmiast ukazała się jakimś cudownym sposobem wnęka, a w niej zwisające równym szeregiem kolorowe skafandry. Mammea porwał pierwszy z brzegu i rzucił Darkowi.
— Bierz! — krzyknął.
Chłopiec nie potrzebował zachęty. Bez słowa Zaczął naciągać skafander przechodzący od razu w buty, uszyty z grubego, ale bardzo elastycznego materiału. Kątem oka widział, że Adamowi idzie co najmniej równie dobrze. Mammea przerzucił sobie przez ramię jeszcze trzy skafandry i z całym tym ładunkiem puścił się biegiem w stronę kabiny Barbary i Soni, Ujrzawszy to Adam — w nie zapiętej bluzie, dzierżąc jeszcze pod pachą przeźro-czysty, próżniowy kask — pomknął za nim.
„Ktoś musi być przytomny” — powiedział sobie w duchu Darek, starannie mocując kask i spraw dzając podręcznym aparacikiem szczelność skafandra. Ten aparacik.był dokładnie taki sam, z jakimi chłopiec miał do czynienia na Ganimedzie, i tak samo znajdował się w sztywnej kieszonce na rękawie.
Skończywszy toaletę, udał się w ślad za Adamem i Mammeą. Zanim jednak dobiegł do otwartych drzwi, wyprysnęły stamtąd cztery postacie. Pierwsza była drobna i różowa, druga — żółta; za szybą kasku widać było skupioną twarz Barbary. Skafander Adama, który biegł jeszcze z gołą głową, był pomarańczowy. Darek pomyślał przelotnie, że to ładny zwyczaj — ubierać tak kolorowo mieszkańców kosmicznej stacji. Spojrzał po sobie i stwierdził, że jest złotobrązowy. W tym momencie ktoś chwycił go za rękę i szarpnął do przodu.
— Nie gap się! — usłyszał lekko tylko zdyszany głos Adama. — Lustro będzie w dyspozytorni!
Nie było czasu na to, żeby się obrazić lub choćby odciąć jakimś celnym słówkiem. Syrena nadal wzywała do pośpiechu, a różowy i żółty skafander zniknęły już za drzwiami atelier. Darek uznał więc, że ani to „nie gap się”, ani tym bardziej wzmianka o lustrze nie były adresowane do niego, i ruszył ostrym sprintem. Już po chwili wyprzedził wiśniowego Mammeę.
Jak wicher przelecieli przez salę, minęli hall, przebiegli obok śluzy, przez którą dziś rano weszli do stacji, i wpadli w szeroki korytarz, wznoszący się niezbyt stromo ku górze. Tutaj wreszcie Adam i Mammea, ani na chwilę nie zwalniając tempa, skończyli zabiegi wokół swoich skafandrów.
Korytarz doprowadził ich do okrągłego, pionowego szybu przypominającego wnętrze starej baszty. Wzdłuż ścian ciągnęły się zwinięte spiralnie schody. Mammea wpadł na nie pierwszy i, przeskakując po dwa stopnie, zaczął biec w górę. Kobiety, nieco wolniej, podążyły za nim. Darek wpatrzony w umykające przed nim plecy Barbary postawił nogę na pierwszym stopniu i w tym samym momencie zderzył się z kimś. Kiedy odzyskał równowagę, spojrzał rozdrażniony w bok i wtedy dopiero zrozumiał, że to on sam wpadł na kogoś, kto znalazł się u podnóża schodów o ułamek sekundy wcześniej niż on. Mruknął: „przepraszam”, i przepuścił jakąś dość drobną postać w błękitnym skafandrze.
Słuchawki wewnątrz jego kasku powiedziały:
— Baran!
Darek zdumiał się ogromnie.
— Co? — spytał niezbyt mądrze.
— Że baran, to baran — przytaknął drugi głos, z całą pewnością męski, chociaż niezbyt gruby. Nawet zgoła cienki, gdyby ktoś już koniecznie chciał wiedzieć.
Darek spostrzegł, że za nim podąża jeszcze jeden — granatowy — skafander.
— Pewnie któryś z tych filmowców. Głos osóbki idącej przed Darkiem był nawet niezbyt zdyszany, za to aż ociekał pogardliwą ironią, a należał niewątpliwie do istoty płci żeńskiej. Sądząc zaś z tego, co ten głos mówił o filmowcach, jego właścicielka była stałą mieszkanką stacji.
Pionowy szyb stanowił jedyną pieszą drogę do dyspozytorni i spotkali się w nim teraz wszyscy, tak goście, jak i gospodarze. Normalnie mieszkańcy różnych poziomów korzystali na pewno ze swoich własnych dźwigów. W czasie alarmu jednak nie wolno używać wind. O tym wie każdy, kto zna zwyczaje panujące w kosmicznych bazach. Chodzi o to, by nie ugrzęznąć między piętrami, kiedy na skutek jakiejś katastrofy ludzie musieliby opuścić stację.
Читать дальше