Tak więc Darek doskonale znał okoliczności, którym zawdzięczał podsłuchany dialog granatowego z błękitna. Zupełnie nie rozumiał natomiast, czym sobie na taki akurat dialog zasłużył.
— Mogłaś go przepuścić — powiedział męski sopran — musi umierać ze strachu. Tego było już nadto.
— Kto umiera ze strachu?! — syknął Darek. — Powiedziałem przecież „przepraszam”!
— W każdym razie zapomniał języka w gębie — zgodziła się błękitna. — Pewnie, że przepuściłabym go, ale wpadłam tam z rozpędu i nie zauważyłam nawet, kiedy się na mnie zwalił.
Cała ta rozmowa odbywała się przy wtórze dudnienia schodów.
Darek przez chwilę wsłuchiwał się w nierówny werbel stóp atakujących metalowe schody i nagle spłynęło na niego olśnienie. Radio! Zapomniał o radiu! Rzeczywiście — baran.
Wdusił mikroskopijny guziczek sterczący z naszywki na rękawie i powtórzył na głos:
— Rzeczywiście, baran. Powiedziałem „przepraszam”, ale zapomniałem włączyć.mikrofon. Więc przepraszam jeszcze raz i skończmy już z tym. Nawiasem mówiąc, to prawda, że przyleciałem z filmowcami… Ale po pierwsze, nie umieram ze strachu, a po drugie, nie chciałem nikogo popychać. Tak się zdarzyło…
— Och! — wykrzyknął niewieści głosik.
— Zdaje się — zawtórował granatowy — że teraz ja powinienem powiedzieć „przepraszam”.
Na tym jednakże wymiana uprzejmości została chwilowo zawieszona, ponieważ akurat skończyły się schody. Błękitna, a za nią Darek wbiegli na stalowy pomost, który otaczał na wysokości półtora metra ogromną halę nakrytą półkolistym dachem. Pod nimi, pośrodku hali, znajdował się okrągły pulpit najeżony antenami sterczącymi z kilkunastu ekranów. Wewnątrz kręgu utworzonego przez ten pulpit widniała sylwetka mężczyzny w białym jak śnieg skafandrze. Mężczyzna był bez kasku. Miał ciemną, pociągłą twarz i niemal równie białe jak skafander włosy, gładko zaczesane do tyłu.
Darek rozejrzał się. A więc pracownia projektowa, którą oddano filmowcom, nie była największym pomieszczeniem na stacji. Tutaj można by z powodzeniem rozegrać mecz koszykówki. A pomost, na którym stali, to wymarzone trybuny.
— Jak się czujesz? — usłyszał głos Adama. Odwrócił się, ale w tym samym momencie trzy czy cztery głosy naraz odpowiedziały:
— Dziękudziękukujęję dodobrzebrze…
— Ja też — potwierdził po chwili chłopiec. Na tarasie zebrało się kilkanaście kolorowych skafandrów. Nagle ukazał się jeszcze jeden, zielony. „Spóźnialski” — pomyślał niechętnie Darek. Odwrócił głowę. Obok niego stał Bo. Jego twarz, widoczna za przeźroczystą banią kasku, odzyskała już normalny wyraz. Tuż przy kamerzyście zatrzymał się Adam, zaraz za nim błękitna i granatowy.
Mężczyzna w białym skafandrze pochylił się nad pulpitem i wdusił jakiś klawisz.
Niemal równocześnie z głośników popłynął jego spokojny baryton:
— Odwołuję alarm drugiego stopnia. Wszystkie urządzenia funkcjonują już normalnie. Dziękuję.
Dały się słyszeć zaledwie dwa lub trzy niegłośne westchnienia ulgi. Ludzie nie przejęli się za bardzo alarmem.
— Dlaczego, kiedy coś się dzieje, wzywają załogę właśnie tutaj? — spytał Darek mocując się z zatrzaskami swojego hełmu.
— Bo ta część stacji — odpowiedział swoim wysokim głosem granatowy — jest specjalnie opancerzona i stanowi jakby oddzielną całość. W razie potrzeby może się odłączyć i przemienić w statek kosmiczny o własnym napędzie.
Darek zdjął kask i zwrócił głowę w stronę mówiącego. Ten także zdążył już odsłonić swoją kruczoczarną czuprynę. Pod tą czupryną widniała twarz młodego chłopca, starszego najwyżej o rok od pewnego „filmowca”, zwanego też czasami „baranem”. Miał smagłą cerę i duże, białe zęby, które w tej chwili pozwalał podziwiać w całej ich okazałości.
Darek już chciał podziękować nieznajomemu za odpowiedź i zrewanżować mu się uśmiechem, kiedy jego wzrok padł na stojącą tuż obok dziewczynę. Podobnie jak jej towarzysz pozbyła się już kasku i przyciskała go teraz oburącz do swej błękitnej bluzy. W jej czarnych oczach wpatrzonych w Darka tliły się iskierki śmiechu zaprawionego kpiną. Zęby miała równie olśniewającej białości, co granatowy, jednakże znacznie drobniejsze. Oprócz wspomnianych ząbków w jej twarzy zwracały uwagę dwa okrąglutkie dołeczki w pełnych policzkach i duże oczy zwężające się ku skroniom.
Nad tym wszystkim widniała czarna grzywka nieco odstająca od czoła. Dziewczyna. Błękitna. Ta od „barana”.
Minęło jeszcze trochę czasu, zanim Darek zdołał wreszcie powiedzieć:
— Dziękuję. Granatowy zaśmiał się głośno. Taki te zęby mógłby mieć trochę mniejsze.
— Nie trzeba — odpowiedział wesoło. — Coś ci się należy za to, co usłyszałeś ode mnie i mojej słodkiej siostrzyczki. Nie wiedzieliśmy, że nie masz włączonego mikrofonu. Ale usłyszałeś wszystko, prawda?
Darek przytaknął niechętnie.
Bezwiednie odwrócił się i poszukał wzrokiem Soni. Złocista pozwalała jeszcze Bo i Adamowi uwalniać z baniastego kasku swoją piękną główkę. Reporter manipulował przy zatrzaskach, ale nie spuszczał wzroku z Barbary. Ytterby z kolei popatrywał co chwilę w stronę schodów. Oparty o poręcz stał tam ten zielony, który przybiegł ostatni. Jego głowa nadal tkwiła w próżniowym hełmie.
W głośnikach coś szczęknęło, salę wypełnił ponownie głos dyspozytora.
— Wszystko jasne — powiedział. — Pewnie chcecie wiedzieć, co to było. Automaty kontrolujące kable kriogeniczne natrafiły na miejsce o osłabionej wytrzymałości. Zadały pytanie dyżurnemu technikowi, czy mogą na chwilę przerwać osłonę kabla. Jak wiecie, te kable biegną rurami wypełnionymi ciekłym helem. Panuje w nich temperatura minus dwieście sześćdziesiąt dziewięć stopni Celsjusza. Dyżurnego nie było jednak na stanowisku. W tej sytuacji centrala, łączności przekazała pyta nie dyspozytorowi stacji, czyli mnie. Zabroniłem przerywania osłony, ale ponieważ brak odpowiedzi automaty zawsze przyjmują jako potwierdzenie, a między ich pytaniem i moją odpowiedzią minęło siedem sekund, rozdzieliły rurę i przystąpiły do spawania zagrożonego miejsca. Oczywiście, ciekły hel wystrzelił na zewnątrz, co spowodowało, że czujniki automatycznie ogłosiły alarm. Teraz temperatura w pomieszczeniach, do których przeniknęły pary helu, wyrównuje się i wszystko jest już w porządku. Pozostaje nam tylko jeszcze spytać, dlaczego dyżurny technik, Achilles Mykeskes, opuścił swój posterunek. Dziękuję.
Głośniki umilkły. Nastała cisza. Dyżurny zszedł ze stanowiska. Automaty nie — otrzymały na czas odpowiedzi. Ciekły hel wydarł się z przewodów i przedostał do wnętrza stacji.
Darek zrozumiał, co powiedział dyspozytor, ale nie mieściło mu się to po prostu w głowie. Nie słyszał dotąd, żeby żywy technik, pełniący dyżur w obiekcie kosmicznym, opuści l swój posterunek.
W tym momencie za plecami chłopca powstało małe zamieszanie. Odwrócił się i ujrzał spocona łysinę Werwusa. Grubas stał z załamanymi rękami przed reżyserem. Widać było, że znajduje się w stadium skrajnej rozpaczy.
— Mówię ci, Lwizwis — dobiegł Darka gorączkowy, zdyszany głos — że nie ma. Nie ma i nie będzie. Przeszukałem wszystko. Koniec. Zabij mnie, pokraj na plasterki, posól, natrzyj czosnkiem i upiecz, jeśli została jeszcze mysia dziura, do której bym nie zajrzał. Nie ma i już.
Tym razem reżyser nie zbył Werwusa jakimś rzuconym od niechcenia słówkiem. Nie zanosiło się wprawdzie na tu, że spużyje grubasa pokrajanego w talarki, jak ten sobie życzył, ale twarz mu, zmierzchła.
Читать дальше