Muller przykucnął za drzwiami. Spod pach spływały mu strugi potu. Trzęsły nim dreszcze. Skulony objął się rękami mocno, omal nie łamiąc sobie żeber.
Przecież nie chciał potraktować tego intruza w taki sposób.
Wymiana kilku słów, szorstkie żądanie, żeby go zostawiono w spokoju, a potem jeżeli ten chłopak nie odejdzie, zabójcza broń. Tak było zaplanowane przedtem. Ale wahałem się. Za dużo mówiłem i za dużo usłyszałem. Syn Stephena Rawlinsa? Grupa archeologów tutaj? Chłopak uległ wpływowi promieniowania chyba dopiero z bliska. Czyżby promieniowanie z biegiem czasu zaczynało tracić moc?
Wziął się w karby i spróbował zanalizować swoją wrogość. Skąd we mnie lęk? Dlaczego tak mi zależy na samotności? Przecież nie ma powodu, żebym lękał się ludzi z Ziemi: to oni, a nie ja, cierpią w kontakcie ze mną. Zrozumiałe więc, że oni się wzdrygają. Ale ja jeśli uciekam przed nimi, to przyczyną może być tylko obezwładniająca nieśmiałość, zaskorupiała w ciągu dziewięciu lat odosobnienia. Do tego doszedłem, że kocham samotność jako taką? Czy może jestem z natury pustelnikiem? Odseparowałem się tutaj pod pretekstem, że czynię to ze względu na bliźnich, bo nie chcę im narzucać nienawistnej mojej szpetoty. Ale ten chłopiec jest mi życzliwy. Dlaczego uciekłem? Dlaczego zareagowałem tak grubiańsko?
Muller wstał powoli i otworzył drzwi. Wyszedł z budynku. Noc już zapadła, szybka jak zwykle w zimie. Niebo było czarne, księżyce je przypalały trzema ogniami. Chłopiec stał jeszcze na placu, wyraźnie oszołomiony. Największy księżyc, Clotho, zalewał go złocistym blaskiem, w którym jego kędzierzawe włosy iskrzyły się jak gdyby od wewnątrz. Twarz miał w tym blasku niezwykle bladą, kości policzkowe bardzo wydatne. Niebieskie oczy błyszczały wskutek doznanego wstrząsu — mogłoby się wydawać, że ni stąd, ni zowąd dostał po twarzy.
Muller podszedł niepewny, jaką obrać taktykę. Nieomal czuł się wielką jakąś, na pół zardzewiałą maszyną uruchomioną po latach zaniedbania.
— Ned? — zaczął. — Posłuchaj, Ned, chciałbym cię przeprosić. Musisz zrozumieć, ja odwykłem od ludzi. Odwykłem… od… ludzi.
— W porządku, panie Muller. Zdaję sobie sprawę, że panu jest ciężko.
— Dick. Mów mi Dick. — Muller podniósł obie ręce i rozłożył je, jak gdyby próbował zagarnąć promienie księżycowe. Było mu strasznie zimno. Na ścianie po drugiej stronie placu podskakiwały i pląsały cienie małych zwierząt. Powiedział: — pokochałem już moje odosobnienie. Można cenić sobie nawet własny nowotwór, jeżeli się osiąga odpowiedni stan ducha. Przede wszystkim chcę ci coś wyjaśnić. Przybyłem tu z rozmysłem. Nie było katastrofy statku. Wybrałem we wszechświecie to jedyne miejsce, gdzie samotność do końca życia wydawała mi się najbardziej prawdopodobna, i rzeczywiście znalazłem tu kryjówkę. Ale naturalnie wyście musieli zjawić się z plejadą tych waszych chytrych robotów i trafić tu do mnie.
— Dick, jeżeli nie chcesz, żebym był tutaj, odejdę wykrzyknął Rawlins.
— Chyba tak będzie najlepiej dla nas obu. Zaczekaj. Zostań. Czy bardzo źle się czujesz przebywając ze mną?
— Odrobinę nieswojo — wyznał nieszczerze Rawlins. — Ale nie aż tak źle, żeby… no, nie wiem. W tej odległości jest mi tylko… markotnie.
— Wiesz, dlaczego? — zapytał Muller. — Sądząc z twoich wypowiedzi, Ned, myślę, że wiesz. Tylko udajesz, że nie wiesz, jak skrzywdzono mnie na Beta Hydri IV.
Rawlins zarumienił się.
— Coś niecoś sobie przypominam. Oni podziałali na twoją umysłowość.
— Właśnie. Czujesz, Ned, jak moja jaźń, moja cholerna dusza wysącza się w powietrze? Odbierasz fale, prądy nerwowe, prosto z mojego ciemienia. Prawda, jak miło? Spróbuj podejść trochę bliżej… dość! — Rawlins przystanął. — No — powiedział Muller — teraz to jest mocniejsze. Większa dawka. Zapamiętaj, co odczuwasz stojąc tu. Żadna przyjemność, prawda? W odległości dziesięciu metrów można wytrzymać. W odległości jednego metra staje się to nie do zniesienia. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że trzymasz w objęciach kobietę, kiedy wydzielasz taki psychiczny zaduch? A trudno pieścić kobietę z oddalenia dziesięciu metrów. Przynajmniej ja nie umiem. Siadajmy, Ned. Tutaj nic nam nie grozi. Mam wykrywacze masy nastawione na wypadek, gdyby zapędziły się do tej strefy jakieś paskudne zwierzęta, i żadnych pułapek tu nie ma. Siadaj.
Sam usiadł na gładkim, mlecznobiałym bruku z nieznanego marmuru, który sprawiał, że cały plac wydawał się dziwnie jedwabisty. Rawlins po sekundzie namysłu przykucnął zgrabnie o kilkanaście metrów dalej.
— Ned — zapytał Muller — ile masz lat?
— Dwadzieścia trzy.
— Żonaty? Chłopięcy uśmiech.
— Niestety nie.
— Masz dziewczynę?
— Była jedna. Kontrakt wolnego związku. Unieważniony przez nas, kiedy przyjąłem to zadanie.
— Aha. Są dziewczyny w waszej ekspedycji.
— Tylko kobietony — odpowiedział Rawlins.
— Niewiele to daje, prawda, Ned?
— Właściwie niewiele. Mogliśmy zabrać ze sobą kilka kobiet, ale…
— Ale co?
— Zbyt niebezpieczne. Labirynt…
— Ilu śmiałków dotychczas utraciliście? — zapytał Muller.
— Pięciu. Chciałbym znać ludzi, którzy potrafiliby zbudować coś takiego. Chyba z pięćset lat trwało samo projektowanie, żeby ten labirynt był w rezultacie taki diabelski.
Muller powiedział:
— Dłużej. To był olbrzymi triumf twórczości ich rasy, na pewno. Ich arcydzieło, ich pomnik. Jakże dumni musieli być z tej swojej mordowni. To przecież kwintesencja, podsumowanie całej ich filozofii zabijania obcych.
— Czy tylko snujesz domysły, czy może jakieś ślady tutaj świadczą o ich horyzontach kulturalnych?
— Jedynym śladem, świadczącym o ich horyzontach kulturalnych, jest to wszystko wokół nas. Ale ja znam tę psychikę, Ned. Wiem o tym więcej niż każdy inny człowiek, ponieważ tylko ja, jeden jedyny z ludzi, zetknąłem się z nieznanym gatunkiem istot inteligentnych. Zabijać obcych, oto prawo wszechświata. A jeżeli już nie zabijać, to bodaj trochę przydusić.
— My nie jesteśmy tacy — żachnął się Rawlins. Nie okazujemy instynktownej wrogości wobec…
— Bzdura.
— Ale…
Muller powiedział:
— Gdyby kiedykolwiek na którejś z naszych planet wylądował jakiś nieznany statek kosmiczny, poddalibyśmy go kwarantannie, załogę byśmy uwięzili i wypytywali aż do zgładzenia jej. Może narzuciliśmy sobie miły sposób bycia, ale to wynik tylko naszej dekadencji i zadowolenia z siebie. Udajemy, że jesteśmy zbyt szlachetni na to, by nienawidzić obcych, ale nasza łaskawość wynika ze słabości. Weźmy na przykład Hydranów. Pewna wpływowa frakcja w rządzie Ziemi opowiadała się za tym, żeby, zanim wyślemy do nich emisariusza na zwiady, stopić warstwę chmur, która otacza ich planetę, i dać im dodatkowe słońce…
— Tak?!
— Projekt ten odrzucono i wysłano emisariusza, którego Hydranowie zmarnowali. Mnie. — Coś nagle przyszło Mullerowi na myśl. Przerażony zapytał: — Mieliśmy do czynienia z Hydranami w ciągu tych ostatnich dziewięciu lat? Był jakiś kontakt? Wojna?
— Nic — rzekł Rawlins. — Trzymamy się z daleka.
— Mówisz mi prawdę, czy może usunęliśmy tych skurwysynów ze wszechświata? Bóg świadkiem, iż nie miałbym nic przeciwko temu, a przecież nie ich wina, że mnie tak skrzywdzili. Po prostu reagowali na swój sposób typowo ksenofobiczny. Ned, czy prowadzimy z nimi wojnę?
Читать дальше