— Przypuśćmy, że chwilami tak. W gruncie rzeczy skąd możemy wiedzieć. Miał mnóstwo czasu na zapoznanie się z urządzeniami tego labiryntu, proszę pana.
— Jeżeli widzi moją twarz — powiedział Boardman — roztropniej będzie zawrócić, nie zadając sobie więcej trudu.
Nawet mi przez myśl nie przeszło, że on mógłby nas oglądać. Kto ma aparat termoplastyczny? Muszę zmienić twarz natychmiast.
Nie tłumaczył dlaczego. Ale gdy ukończył zabieg, miał nos długi, ostro zarysowany, cienkie usta, z kącikami opuszczonymi, i podbródek wiedźmy. Nie było to oblicze sympatyczne. Ale też nie było obliczem Charlesa Boardmana.
Po niespokojnie przespanej nocy Rawlins zaczął się przygotowywać, żeby przejść do obozu czołówki w Strefie E. Boardman miał pozostać w bazie, ale przez cały czas utrzymywać z nim łączność — widzieć to, co on widzi, słyszeć to, co on słyszy, i po cichu udzielać mu wskazówek. Poranek był suchy i wietrzny. Sprawdzono obwody łączności. Rawlins wyszedł z kopulastego namiotu, odliczył dziesięć kroków i stanął samotnie patrząc, jak świt powleka poznaczone dziobami porcelanowe ściany pomarańczowym blaskiem. Na tle świetlistej zieleni nieba te ściany były smoliście czarne.
— Podnieś prawą rękę — powiedział Boardman — jeżeli mnie słyszysz, Ned.
Rawlins podniósł prawą rękę.
— Teraz odezwij się do mnie.
— Mówiłeś, że gdzie Richard Muller się urodził?
— Na Ziemi. Słyszę cię świetnie.
— Gdzie na Ziemi?
— W Dyrektoriacie Północno-Amerykańskim. Nie wiem dokładnie.
— Ja też jestem stamtąd — powiedział Rawlins.
— Tak, wiem o tym. Muller zdaje się pochodzi z zachodniej części Ameryki Północnej. Ale nie jestem pewny. Tak niewiele czasu spędzam na Ziemi, Ned, że nie pamiętam dobrze ziemskiej geografii. Jeżeli to dla ciebie takie ważne, może nas poinformować mózg statku.
— Później — powiedział Rawlins. — Czy już mam wyruszyć?
— Przedtem posłuchaj, co ci powiem. Z wielkim trudem dostaliśmy się w głąb labiryntu i nie zapominaj, że wszystko, cośmy dotąd zrobili, było tylko wstępem do osiągnięcia istotnego celu. Przybyliśmy tu po Mullera, nie zapominaj.
— Czyż mógłbym zapomnieć?
— Dotąd myśleliśmy głównie o sobie samych. Problem, czy się będzie żyło, czy się umrze. To raczej zamącą perspektywę. Ale już możemy przyjąć szerszy punkt widzenia. Dar, jaki posiada Richard Muller… może zresztą klątwa wisząca nad nim, nie wiem… ma ogromną wartość potencjalną i naszym zadaniem jest wykorzystać to, Ned. Los galaktyk zależy od tego, co się stanie w ciągu najbliższych kilku dni pomiędzy tobą i Mullerem. To punkt zwrotny w Czasie. Miliardy jeszcze nie narodzonych istot będą miały życie zmienione na dobre albo na złe w wyniku wydarzeń, które teraz nastąpią.
— Mówisz chyba zupełnie poważnie, Charles.
— Zupełnie poważnie. Czasami nadchodzi moment, kiedy wszystkie te huczne, głupie, rozdęte słowa zaczynają coś znaczyć, i to jest właśnie jeden z takich momentów. Stoisz na rozstaju historii galaktyki. I dlatego, Ned, pójdziesz tam i będziesz kłamał, oszukiwał, krzywoprzysięgał, szedł na kompromisy. Przypuszczam, że sumienie jakiś czas nie da ci spokoju i znienawidzisz się za to, ale ostatecznie zrozumiesz, że dokonujesz czynu bohaterskiego. Próba łączności skończona. Wracaj tutaj i przygotuj się do wymarszu.
Tym razem szedł sam niedługo. Stein i Alton odprowadzili go aż do bramy Strefy E. Nie było żadnych przygód. Wskazali mu drogę w prawo i spod wirującego snopu lazurowych iskier wkroczył do tej Strefy, surowej i posępnej. Schodząc ze stromej rampy przy bramie zobaczył w jednej ze strzelistych kamiennych kolumn jakieś gniazdo. W ciemności gniazda coś błyskało, coś ruchomego, co mogło być okiem.
— Myślę, że znaleźliśmy część urządzenia obserwacyjnego Mullera — zameldował. — Coś tu na mnie patrzy ze ściany.
— Spryskaj ją płynem niwelującym — poradził Boardman.
— On by to sobie wytłumaczył jako akt wrogości. Po cóż archeolog miałby niszczyć taką atrakcję?
— Słusznie. Idź dalej.
W Strefie E panował nastrój mniej groźny. Ciemne, zwarte, niskie budynki stały jak przestraszone żółwie. Wszystko to wyglądało inaczej, wznosiły się wysokie mury i jaśniała jakaś wieża. Każda ze stref różniła się od poprzednio przebytych, aż Rawlins przypuszczał, że każdą zbudowano w innym czasie: najpierw powstało centrum, czyli dzielnice mieszkalne, a potem stopniowo przyrastały kręgi zewnętrzne, zabezpieczane pułapkami w miarę jak wrogowie stawali się coraz bardziej dokuczliwi. To była koncepcja godna archeologa: zanotował ją sobie w pamięci, żeby wykorzystać.
Przeszedł już kawałek od bramy, gdy zobaczył zamgloną postać idącego ku niemu Walkera. Walker był szczupły, niesympatyczny, chłodny. Twierdził, że ożenił się kilkakrotnie z tą samą kobietą. Miał około czterdziestu lat, myślał przede wszystkim o swojej karierze.
— Rad jestem, że ci się udało, Rawlins. Spokojnie idź odtąd w lewo. Ta ściana jest obrotowa.
— Wszystko tutaj w porządku?
— Mniej więcej. Pół godziny temu utraciliśmy Petrocellego.
Rawlins zdrętwiał.
— Przecież to strefa podobno bezpieczna.
— Nie. Bardziej ryzykowna niż Strefa F i prawie tak pełna pułapek jak Strefa G. Nie docenialiśmy jej, kiedyśmy używali robotów. Nie ma właściwie powodów, dla których te strefy miałyby stawać się coraz bezpieczniejsze im bliżej środka, prawda? Ta, to jedna z najgorszych.
— Usypia czujność — podsunął Rawlins. — Stwarza pozory, że nic nie zagraża.
— Żebyś wiedział! No, chodźmy już. Idź za mną i zanadto nie wysilaj mózgownicy. Indywidualizm funta kłaków tu niewart. Albo idzie się wytyczonym szlakiem, albo nie dochodzi się donikąd.
Rawlins poszedł za Walkerem. Nie widział żadnego oczywistego niebezpieczeństwa, ale podskoczył tam, gdzie Walker podskoczył, i skręcił z drogi tam, gdzie zrobił to Walker. Obóz w Strefie F nie był zbyt daleko. Siedzieli tam Davis, Ottavio i Reynolds, nad górną połową Petrocellego.
— Czekamy na polecenie pogrzebu — wyjaśnił Ottavio. — Od pasa w dół nic z niego nie zostało. Hosteen na pewno każe wynieść go z labiryntu.
— Zasłoń go przynajmniej — powiedział Rawlins.
— Idziesz dzisiaj dalej do Strefy D? — zapytał Walker.
— Mógłbym.
— Powiemy ci, czego unikać. To nowość. Właśnie tam Petrocelli poległ. Może w odległości pięciu metrów do Strefy D… po tej stronie. Wchodzisz na jakieś pole, a ono przecina cię na pół. Żaden z robotów nie natrafił na to.
— A jeśli przecina na pół wszystko, co tamtędy przechodzi? — zapytał Rawlins. — Oprócz robotów?
— Mullera nie przecięło — zauważył Walker. — Nie przetnie i ciebie, jeżeli je obejdziesz wokoło. Pokażemy ci, jak.
— A za tym polem?
— Już tylko twoja w tym głowa.
Boardman powiedział:
— Jeżeli jesteś zmęczony, zostań w obozie na noc.
— Wolę pójść od razu.
— Ale sam będziesz wędrował, Ned. Nie lepiej przedtem wypocząć?
— Niech mózg statku zbada mój stan i określi stopień zmęczenia. Jestem gotów pójść dalej.
Boardman sprawdził. Nieustannie badano stan zdrowia Rawlinsa: znano jego tętno, częstotliwość, poziomy hormonów i wiele innych intymnych szczegółów. Komputer zaopiniował, że może iść dalej bez odpoczynku.
Читать дальше