— Która część jak dotąd jest dla ciebie najgorsza? — zapytał Rawlins.
— Ekran dezorientujący.
— To nie takie straszne… jeżeli człowiek potrafi się przemóc, żeby przejść przez te wszystkie niebezpieczne paskudztwa z oczami zamkniętymi. Wiesz, mógł wtedy rzucić się na nas któryś z tych małych tygrysów i wcale byśmy się nie spostrzegli, dopóki nie poczulibyśmy jego zębów.
— Ja patrzyłem — powiedział Boardman.
— Na obszarze dezorientacji?
— Niedługo. Skusiło mnie, Ned. Nie będę próbował opowiadać, co widziałem, ale to było jedno z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu.
Rawlins uśmiechnął się. A więc Boardman też potrafi zrobić coś niemądrego, ludzkiego, szaleńczego. Chciał mu pogratulować, ale nie śmiał. Zapytał:
— I co? Tylko stałeś bez ruchu i patrzyłeś, a potem z zamkniętymi oczami poszedłeś dalej? Nie było żadnej krytycznej sytuacji?
— Owszem, była. Zapatrzony, omal nie ruszyłem z miejsca. Już podniosłem jedną nogę. Zaraz jednak się opamiętałem.
— Chyba i ja spróbuję zerknąć, kiedy będziemy wracali — powiedział Rawlins. — Jedno zerknięcie przecież nie zaszkodzi.
— Skąd wiesz, że ten ekran działa w odwrotnym kierunku?
Rawlins zmarszczył brwi.
— Nie zastanawiałem się nad tym. Jeszcze nie sprawdzaliśmy powrotu przez labirynt. Może od tej strony wszystko jest zupełnie inne? Nie mamy żadnych map drogi powrotnej. Może wracając wszyscy zginiemy?
— Znów użyjemy robotów — powiedział Boardman. — Już ty się o to nie martw. Kiedy będziemy gotowi wyjść, sprowadzimy zastęp robotów tutaj do Strefy F i zbadamy trasę powrotną w taki sam sposób, w jaki zbadaliśmy wejściową.
Rawlins odezwał się dopiero po chwili.
— Zresztą po co by miały być jakieś pułapki dla wychodzących? Czyżby budowniczowie labiryntu tak samo zamykali się w środku miasta, jak nie dopuszczali tam swoich wrogów? Po cóż by tak robili?
— Któż może wiedzieć, Ned? To były istoty nieznane.
— Nieznane. Tak.
Boardman przypomniał sobie, że nie wyczerpał tematu rozmowy. Chciał być uprzejmy. Są przecież towarzyszami w obliczu niebezpieczeństwa. Zapytał:
— A dla ciebie, które miejsce było najgorsze?
— Tamten ekran daleko za nami — odpowiedział Rawlins. — Zobaczyłem na nim wszystkie paskudztwa, jakie mi się kłębią w podświadomości.
— Który to ekran?
— W głębi Strefy H. Taki złocisty, przytwierdzony do wysokiej ściany pasami z metalu. Patrzyłem tam i przez parę sekund widziałem mojego ojca. A potem dziewczynę… dziewczynę, którą znałem… która została zakonnicą. Na ekranie ona się rozbierała. Myślę, że to trochę odsłania moją podświadomość, prawda? Istna jama wężów. Ale czyja podświadomość tym nie jest?
— Nie widziałem takich rzeczy.
— Przecież byś nie mógł przeoczyć tego ekranu. Był… och, o jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie ubiłeś to pierwsze zwierzę. Z lewej strony… w połowie ściany, prostokątny ekran… trapezoidalny właściwie, z jaskrawobiałą metalową krawędzią i kolory przesuwały się po nim, kształty…
— Tak. To ten. Pokazywał figury geometryczne.
— Ja widziałem, jak Maribeth się rozbiera — zauważył Rawlins, wyraźnie stropiony. — A ty widziałeś figury geometryczne?
W Strefie F też groziły śmiertelne niebezpieczeństwa. Mały perłowy pęcherz na bruku pękł i popłynęła struga połyskliwych kulek. Sunęły te kulki prosto ku nogom Rawlinsa z jakąś złośliwą celowością głodnych mrówek. Kąsały poprzez buty. Sporo ich zadeptał, ale w rozdrażnieniu i zapale omal nie znalazł się zbyt blisko światła, które nagle zajaśniało niebiesko. Kopnął w stronę światła trzy kulki. Natychmiast stopniały.
Boardman miał już naprawdę dosyć tego wszystkiego.
Od chwili ich wejścia do labiryntu minęła zaledwie godzina czterdzieści osiem minut, chociaż wydawało się, że wędrują bardzo długo. Trasa przez Strefę F prowadziła do sali o różowych ścianach, gdzie z ukrytych otworów buchały kłęby pary. Na drugim końcu różowej sali była raz po raz podnosząca się zapadnia. Gdyby nie przeszli tamtędy w idealnie wyliczonym czasie, zostaliby zgruchotani. Za salą ciągnął się długi, nisko sklepiony korytarz, duszny i ciasny, którego ściany gorące, krwiście czerwone, pulsowały, aż czuli mdłości. Ten korytarz prowadził na otwarty plac, z sześcioma stojącymi pochyło obeliskami z białego metalu, groźnymi jak nastawione miecze. Fontanna tryskała wodą na wysokość stu metrów. Po bokach placu wznosiły się trzy baszty z mnóstwem okien różnej wielkości. Szyby w nich były nietknięte. Na schodach jednej z tych baszt leżał połączony stawami szkielet jakiegoś stworzenia długości chyba dziesięciu metrów. Wielka bańka, niewątpliwie będąca hełmem kosmicznym, zakrywała mu czaszkę.
W obozie rozbitym w Strefie F, bazie pomocniczej dla grupy, która posuwała się ku centrum labiryntu, pełnili służbę Alton, Antonelli, Cameron, Greenfield i Stein. Teraz Antonelli i Stein przyszli na plac pośrodku Strefy po Rawlinsa i Boardmana.
— Już niedaleko — powiedział Stein. — Czy może chciałby pan przedtem kilka minut odpocząć, panie Boardman?
Stary łypnął na niego ponuro. Więc ruszyli do obozu nie zwlekając. Antonelli zameldował:
— Davis, Ottavio i Reynolds dotarli dziś rano do Strefy E, Alton, Cameron i Greenfield dołączyli do nas. Petrocelli i Walker badają wewnętrzny skraj Strefy E i zaglądają do Strefy D. Mówią, że tam wszystko wygląda bez porównania lepiej.
— Skórę z nich zedrę, jeżeli tam wejdą — powiedział Boardman.
Antonelli uśmiechnął się niewesoło.
Bazę pomocniczą stanowiły dwa kopulaste namioty stojące obok siebie na małym placyku przy jakimś ogrodzie. Obszar ten zbadano dokładnie i na pewno nic tam nie groziło. W namiocie Rawlins przede wszystkim zdjął buty.
Dostał od Camerona preparat do czyszczenia, od Greenfielda pakiet z żywnością. Czuł się nieswojo wśród tych ludzi. Wiedział, że brak im takich możliwości w życiu, jakie zostały dane jemu. Nie są należycie wykształceni. I nawet jeżeli unikną wszelkich niebezpieczeństw, na jakie się narażają, nie będą żyć tak długo jak on. Żaden z nich nie ma jasnych włosów ani niebieskich oczu i chyba nie stać ich na poddawanie się kosztownym przeobrażeniom, żeby uzyskać te korzystne cechy. A przecież wydają się szczęśliwi. Może dlatego, że nie muszą roztrząsać aspektów moralnych wyciągania Richarda Mullera z labiryntu.
Boardman wszedł do namiotu. Zdumiewająco wytrzymały i niezmordowany był ten starzec. Roześmiał się:
— Powiedzcie kapitanowi Hosteenowi, że przegrał zakład. Doszliśmy tutaj.
— Jaki zakład? — zapytał Antonelli.
Greenfield mówił już o czymś innym:
— Przypuszczamy, że Muller jakoś nas śledzi. Porusza się bardzo regularnie. Przebywa teraz w tylnym kwadracie Strefy A, jak najdalej od wejścia… jeżeli wejściem dla niego jest ta brama, którą znamy… i zakreśla, że tak powiem, nieduży łuk w miarę posuwania się naszej czołówki.
Boardman wyjaśnił Antonellemu:
— Hosteen stawiał trzy do jednego, że się tu nie dostaniemy. Sam słyszałem. — I zapytał Camerona, technika łączności: — Czy możliwe, żeby Muller stosował jakiś system obserwacji?
— Całkiem prawdopodobne.
— System pozwalający widzieć twarze?
Читать дальше