— Powiedz. Nie możesz wytrzymać…
— Twojej bliskości — wyznała.
W labiryncie było nieco cieplej. Oddychało się powietrzem łagodniejszym niż na równinie. Ściany najwidoczniej nie dopuszczają wiatru, pomyślał Rawlins. Wędrował ostrożnie, słuchając głosu w swoim uchu.
„Skręć w lewo… trzy kroki… postaw prawą nogę przy tym czarnym pasie na chodniku… pełny obrót… skręt w lewo… cztery kroki… obrót o dziewięćdziesiąt stopni w prawo… i natychmiast obrót o dziewięćdziesiąt stopni w prawo jeszcze raz”.
Trochę przypominało to dziecinną zabawę w „klasy”. Tylko że tutaj gra szła o wyższe stawki. Baczył na każdy swój krok, czując, jak śmierć depcze mu po piętach. Jacyż ludzie zbudowaliby takie miasto? Zobaczył płomień energii buchający w poprzek chodnika przed nim. Komputer kazał mu się zatrzymać. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Idź! Więc ruszył dalej.
Bezpieczny.
Po drugiej stronie tej przeszkody stanął mocno i obejrzał się. Boardman, chociaż o tyle starszy, dotrzymywał mu kroku. Pomachał teraz ręką i mrugnął. Też przechodził przez te układy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Idź! Już minął miejsce, gdzie prześliznął się płomień energii.
— Odpoczniemy chwilę? — zapytał Rawlins.
— Nie traktuj tak protekcjonalnie starego człowieka, Ned. Nie zatrzymuj się. Jeszcze nie jestem zmęczony.
— Mamy trudny odcinek do przebycia.
— Więc nie marudźmy.
Rawlins po prostu nie mógł nie patrzeć na te kości. Wyschnięte szkielety leżące tu od wieków i jakieś zwłoki wcale nie tak dawne. Istoty różnych gatunków spotkała tu śmierć.
A jeżeli ja umrę w ciągu najbliższych dziesięciu minut?
Jaskrawe światła błyskały po wielekroć na sekundę. Boardman, idący w odległości pięciu metrów za Rawlinsem, stał się niesamowitym widziadłem sunącym w podrygach. Oglądając się Rawlins musiał machnąć ręką przed oczami, żeby zobaczyć te konwulsyjne ruchy. To było tak, jakby z każdym ułamkiem sekundy coraz bardziej zatracał świadomość.
Słyszał głos komputera: „Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz. Dwa. Trzy. Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz, dwa, trzy. Przejdź dziesięć kroków i stój. Raz. Dwa. Trzy. Podejdź szybko do końca tej rampy”.
Nie pamiętał, co by go zabiło, gdyby nie stosował się do tych wskazówek. Tutaj w Strefie H koszmary czyhały prawie wszędzie i myliła mu się ich kolejność. Może to tu głaz ważący co najmniej tonę spada na niebacznych? I gdzie są te ściany, które się zwierają? Gdzie ten śliczny, misterny most, który wiedzie w jezioro ognia?
Biorąc pod uwagę przeciętną życia ludzkiego mógłbym żyć jeszcze dwieście pięć lat. Chcę żyć jak najdłużej.
Jestem zbyt nieskomplikowany na to, by już umrzeć, rozmyślał.
Pląsał w takt melodii komputera i w ten sposób wyminął jezioro ognia, wyminął pułapkę zwierających się ścian.
Zwierzę o długich zębach siedziało na nadprożu drzwi przed nimi. Ostrożnie Charles Boardman odczepił od swego plecaka broń i włączył celownik automatyczny. Nastawił na trzydzieści kilogramów masy w zasięgu pięćdziesięciu metrów.
— Nie chybię — powiedział Rawlinsowi i strzelił.
Grot energii plasnął w ścianę. Rozmigotały się smugi zieleni na jaskrawym fiolecie. Zwierzę skoczyło z nadproża, wyciągając łapy w agonii, i padło. Skądś nadbiegły trzy małe zwierzątka żyjące padliną i zaczęły rozrywać je na kawałki.
Boardman zachichotał. Żeby strzelać z broni z celownikiem automatycznym, nie trzeba być dobrym strzelcem, to musiał przyznać. Ale od bardzo dawna nie polował. Gdy miał trzydzieści lat, spędził dłużący się tydzień na polowaniu w Rezerwacie Sahara wraz z grupą ośmiu znacznie starszych od niego potentatów przemysłu i konsultantów rządowych. Polował z tymi ludźmi, bo dbał o swoje interesy, ale zgoła mu się tam nie podobało — parne powietrze bijące w nozdrza, ostry blask słońca, brunatne zwierzęta martwe na piasku, przechwałki tych myśliwych, bezmyślne zabijanie. Mając lat trzydzieści nie jest się zbyt wyrozumiałym wobec niemądrych rozrywek ludzi w średnim wieku. A przecież wytrwał do końca w nadziei, że w zrobieniu wielkiej kariery pomogą mu dobre stosunki z nimi. I rzeczywiście pomogły. Od tamtego czasu nigdy nie polował. Ale teraz to było coś innego, nawet z celownikiem automatycznym. Już nie rozrywka, nie sport.
Obrazy zmieniały się na złocistym ekranie umieszczonym na wspornikach pod ścianą w pobliżu wewnętrznego skraju Strefy H. Rawlins zobaczył, jak twarz jego ojca, zrazu wyraźna, powoli zlewa się z tłem, całym w pręgi i krzyże, po czym ogarnia ją płomień. Projekcję w jakiś sposób stanowił wzrok patrzącego. Roboty przechodząc tędy widziały ekran pusty. Rawlins teraz ujrzał szesnastoletnią Maribeth Chambers, uczennicę drugiej klasy liceum pod wezwaniem Pani Łaskawej w Rockford w stanie Illinois. Maribeth Chambers z nieśmiałym uśmiechem zaczęła się rozbierać. Włosy miała miękkie, jedwabiste, jak chmurka prześwietlona słońcem; oczy niebieskie, usta pulchne i wilgotne. Rozpięła stanik i odsłoniła dwie jędrne, białe kule o czubkach niczym ogniki. Były to piersi osadzone tak wysoko, jakby nie ulegały żadnej sile ciążenia, i oddzielone od siebie rowkiem szerokim zaledwie na jedną szesnastą cala, chociaż sześciocalowej głębokości. Maribeth Chambers zarumieniła się i obnażyła z kolei dolną połowę ciała. W dołkach tuż nad jej pulchnymi, różowymi pośladkami błyskały ametysty. Biodra zdobił złoty łańcuszek z krzyżykiem z kości słoniowej. Rawlins usiłował nie patrzeć na ekran. Słuchał głosu komputera kierującego każdym jego krokiem.
— Ja jestem zmartwychwstanie i życie — powiedziała Maribeth Chambers ochryple, namiętnie.
Przyzywała go kiwając trzema palcami. Robiła do niego oko. Gruchała sprośności.
— Przejdź tu, za ten ekran, mój ty zuchu. Pokażę ci, jak może być przyjemnie…
Chichotała. Wiła się. Podnosiła ramiona i wtedy piersi dzwoniły jak dzwony.
Jej skóra nabrała barwy ciemnozielonej. Oczy zmieniały miejsce, były co chwila w innej części twarzy. Dolna warga wysunęła się jak łopata. Uda topniały. Aż nagle ekran przyćmiły pląsające płomienie. Rawlins usłyszał głębokie, roztętnione, mocne akordy niewidzialnych organów. Posłuszny szeptom mózgu, które go prowadziły, ominął tę pułapkę szczęśliwie.
Ekran ukazywał jakieś desenie abstrakcyjne: geometrię władzy, proste linie w marszu, nieruchome figury. Charles Boardman zatrzymał się, żeby to podziwiać. Po chwili ruszył dalej.
Las wirujących noży przy wewnętrznej granicy Strefy H.
Upał, dziwnie duszny, wzmagał się. Trzeba było iść po rozgrzanym bruku na palcach. To wywoływało niepokój, ponieważ nikt z tych, którzy badali trasę, nie doświadczył tego. Czyżby na trasie zachodziły zmiany? Czyż możliwe, żeby miasto kryło nowe diabelskie sztuczki? Jak bardzo jeszcze będzie męczył ten upał? Gdzie się kończy jego obszar? Czy potem zacznie się obszar zimna? Czy oni przeżyją i dojdą do Strefy E? Może to Richard Muller w taki sposób próbuje nie dopuścić ich do serca labiryntu?
Może Muller zobaczył Boardmana i chce go zabić? Niewykluczone. Muller ma wszelkie powody do nienawiści, a tu nie mógłby przecież poddać się operacji przystosowania społecznego. Może powinienem pójść szybciej, żeby się od Boardmana oddalić. Żar chyba coraz większy. Z drugiej jednak strony, Boardman chyba zarzuciłby mi tchórzostwo. I nielojalność.
Читать дальше