— Nie. Przysięgam, że nie.
Muller uspokoił się. Po chwili powiedział:
— Dobrze. Nie będę cię prosił, żebyś poinformował mnie wyczerpująco o nowych wydarzeniach na innych płaszczyznach. W gruncie rzeczy Ziemia mnie nie interesuje. Długo zamierzacie pozostać na Lemnos?
— Jeszcze nie wiemy. Przypuszczam, że kilka tygodni. Właściwie nawet nie zaczęliśmy badać labiryntu. I w dodatku jest ten obszar na zewnątrz. Chcemy skorelować nasze badania z pracami wcześniejszych archeologów i…
— To znaczy, że przez jakiś czas tu będziecie. Czy twoi koledzy mają również wejść do centrum labiryntu?
Rawlins oblizał wargi.
— Wysłali mnie naprzód, żebym nawiązał stosunki z tobą. Na razie nie układamy żadnych planów. Wszystko zależy od ciebie. Nie chcemy się narzucać. Więc jeżeli sobie nie życzysz, żebyśmy pracowali tutaj…
— Nie życzę sobie — powiedział Muller żywo. — Powtórz to kolegom. Za pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat już nie będę żył i wtedy niech zaczną węszyć. Ale dopóki tu jestem, nie chcę widzieć żadnych intruzów. Mogą pracować w kilku zewnętrznych strefach. Jeżeli którykolwiek z nich postawi nogę w Strefie A, B czy C, zabiję go. Potrafię to zrobić, Ned.
— A ja… czy mnie tu przyjmiesz?
— Od czasu do czasu. Trudno mi przewidzieć moje nastroje. Jeżeli zechcesz porozmawiać ze mną, przyjdź. I jeśli wtedy powiem: „wynoś się do diabła, Ned”, odejdź natychmiast. Jasne?
Rawlins uśmiechnął się słonecznie.
— Jasne.
Wstał z bruku. Muller wobec tego podniósł się także. Rawlins zrobił parę kroków ku niemu.
— Dokąd to, Ned?
— Wolę rozmawiać normalnie niż wrzeszczeć na taką odległość. Chyba mogę podejść do ciebie trochę bliżej?
Muller zapytał podejrzliwie:
— Czyżbyś był jakimś szczególnym masochistą?
— O, przepraszam. Nie.
— No, ja ze swojej strony nie mam żadnych skłonności do sadyzmu. Wolę, żebyś się nie zbliżał.
— To naprawdę wcale nie jest zbyt przykre… Dick.
— Kłamiesz. Nie znosisz tej emanacji tak samo, jak wszyscy inni. Powiedzmy, że toczy mnie trąd, chłopcze. Jeżeli jesteś zboczony i masz pociąg do trędowatych, bardzo ci współczuję, ale nie podchodź za blisko. Po prostu krępuje mnie widok kogokolwiek cierpiącego z mojego powodu.
Rawlins zatrzymał się.
— Skoro tak mówisz. Słuchaj, Dick, ja nie chcę ci sprawiać kłopotu. Tylko proponuję przyjaźń i pomoc. Może robię to w sposób, który cię denerwuje… no, powiedz, spróbuję jakoś inaczej. Przecież nie mam żadnego celu w tym, żeby utrudniać ci sytuację.
— To brzmi dosyć mętnie, chłopcze. Właściwie czego ty ode mnie chcesz?
— Niczego.
— Po co więc zawracasz mi głowę?
— Jesteś człowiekiem i siedzisz tu sam od tak dawna. Zupełnie naturalny odruch z mojej strony, że chcę dotrzymywać ci towarzystwa przynajmniej teraz. Czy to także brzmi głupio?
Muller wzruszył ramionami.
— Kiepski z ciebie towarzysz — powiedział. — Lepiej, żebyś z tymi swoimi zacnymi odruchami chrześcijańskimi poszedł sobie stąd. Nie ma sposobu, Ned, w jaki mógłbyś mi pomóc. Możesz tylko rozdrapywać moją ranę przypominając mi o wszystkim, czego już nie ma, bądź czego już nie znam. — Muller, teraz chłodny i daleki, popatrzył za Rawlinsa tam, gdzie cienie zwierząt brykały po ścianach. Chciało mu się jeść i nadchodziła godzina polowania na kolację. Zakończył szorstko: — Synu, ja chyba znów tracę cierpliwość. Czas, żebyś odszedł.
— Dobrze. Ale czy mogę wrócić tu jutro?
— Kto wie. Kto wie.
Teraz uśmiech chłopca był szczery.
— Dziękuję, że zgodziłeś się porozmawiać ze mną, Dick. Do widzenia.
W niespokojnych blaskach księżyców Rawlins wyszedł ze Strefy A. Głos mózgu statku wiódł go z powrotem tą samą trasą, przy czym chwilami w miejscach najniebezpieczniejszych nakładał się na te wskazówki głos Boardmana.
— Zrobiłeś dobry początek — mówił Boardman. — To już plus, że on cię w ogóle toleruje. Jak się czujesz?
— Parszywie, Charles.
— Bo byłeś tak blisko niego?
— Bo postępuję jak świnia.
— Nie bredź, Ned. Jeżeli mam ci prawić morały za każdym razem, kiedy będziesz tam szedł…
— Swoje zadanie spełnię — rzekł Rawlins. — Ale nie musi ono mi się podobać.
Przeszedł ostrożnie po kamiennej płycie ze sprężyną, która by go zrzuciła w przepaść, gdyby stąpnął niewłaściwie. Jakieś małe upiornie uzębione zwierzę zarżało, jak gdyby kpiło sobie z niego. Po drugiej stronie płyty szturchnął ścianę w wiadomym miejscu i ściana się rozsunęła. Wkroczył do Strefy B. Spoglądając w górę na nadproże zobaczył w zagłębieniu szparę, która niewątpliwie była wizjofonem. Uśmiechnął się do niej na wypadek, gdyby Muller obserwował jego odwrót.
Teraz rozumiem, myślał, dlaczego Muller zdecydował się odciąć od świata. Ja w takich okolicznościach może bym zrobił to samo. Albo coś gorszego. Muller za sprawą Hydranów jest ułomny na duszy i to w erze, w której ułomność należy do politowania godnych reliktów przeszłości. Po prostu za zbrodnię z punktu widzenia estetyki uważa się brak kończyn, oka bądź nosa; te braki łatwo przecież naprawić i doprawdy już choćby w poczuciu obowiązku wobec bliźnich trzeba poddawać się przeobrażeniom i usuwać wszelkie kłopotliwe skazy. Obnoszenie swego kalectwa wśród ludzi to akt bezspornie aspołeczny.
Żaden jednak specjalista chirurg plastyczny nie potrafiłby usunąć kalectwa Mullera. Takiemu kalece pozostawało jedynie odseparować się od społeczeństwa. Ktoś słabszy wybrałby raczej śmierć. Muller wybrał wygnanie.
Rawlins jeszcze drgał cały wskutek krótkiego bezpośredniego zetknięcia się z Mullerem. Przez chwilę przecież odbierał rozwianą, rozproszoną emanację gwałtownych, nagich wzruszeń, osobowość uzewnętrzniającą się mimowolnie, bez słów. Ta fala bijąca z głębi ludzkiej duszy wywoływała zgrozę, przygnębiała.
To, czym Hydranowie obdarzyli Mullera, nie było darem telepatii. Nie potrafił on „czytać” w myślach ani myśli przekazywać. Samorzutnie dobywała się z niego jaźń: rwący potok najdzikszej rozpaczy, rzeka smutków i żalów, wszelkie nieczystości duchowe. Nie mógł tego powstrzymać. W tamtej chwili przelotnej, długiej jak wieczność, Rawlins był tym zalany; przedtem i później ogarniała go jedynie żałość bezprzedmiotowa, mglista.
Przetwarzał to po swojemu. Smutki Mullera nie były smutkami tylko osobistymi, on transmitował ni mniej ni więcej tylko świadomość kar, jakie Kosmos obmyśla dla swoich mieszkańców. Rawlins czuł się wtedy nastrojony na każdy dysonans Wszechstworzenia — zaprzepaszczone szansę, zawiedzione miłości, słowa pochopne, nieuzasadnione żale, głody, chciwość i żądze, sztylet zawiści, kwas rozczarowania, jadowity ząb czasu, zagłada maleńkich owadów w zimie, łzy stworzeń bożych. Poznał wtedy starzenie się, utratę, niemoc, furię, bezradność, samotność, opuszczenie, pogardę dla siebie i obłęd. Usłyszał niemy wrzask kosmicznego gniewu.
Czy wszyscy jesteśmy tacy? — zastanawiał się. Czy to samo transmitujemy ja i Boardman, i moja matka, i ta dziewczyna, którą kiedyś kochałem? Czy wszyscy chodząc po świecie nadajemy takie sygnały, tyle że owej częstotliwości fal nie możemy odbierać? Całe szczęście. Bo słuchanie tej pieśni byłoby zbyt bolesne.
Boardman powiedział:
— Ocknij się, Ned. Przestań dumać ponuro i uważaj, żeby cię coś nie zabiło. Jesteś już prawie w Strefie C.
— Charles, jak ty się czułeś przy Mullerze po jego powrocie z Beta Hydri?
Читать дальше