W żaden sposób nie mógł wiedzieć, jakie kształty przybierał labirynt dla Marshalla i Petrocellego, gdy ulegli działaniu ekranu. Roboty przekazywały szczegółowe sprawozdania ze wszystkiego, co miały przed oczami, natomiast ci dwaj ludzie nie byli bezpośrednio połączeni z komputerem, więc nie mogli transmitować swoich wrażeń wizualnych do centrali. Najwyżej mogli opowiadać, co widzą. Nie pokrywało się to z obrazami przekazywanymi przez odbiorniki wzrokowe przymocowane do ich plecaków, ani z rzeczywistym widokiem otoczenia poza zasięgiem ekranu dezorientującego.
Słuchali wskazówek komputera. Szli nawet tam, gdzie na własne oczy widzieli ziejące otchłanie. Przykucnęli, żeby przeczołgać się tunelem, którego strop jaśniał ostrzami gilotyn. A takiego tunelu wcale tam nie było.
— Boję się, że lada chwila któreś z tych ostrzy opadnie i przetnie mnie na pół — powiedział Petrocelli.
Ale i żadnych ostrzy tam nie było. Po przeczołganiu się przez nie istniejący tunel obaj posłusznie zboczyli w lewo pod wielki cep, walący z piekielną siłą w płyty bruku. Nie było i cepa. Z niechęcią powstrzymali się od wejścia na chodnik wyłożony pulchnymi poduszkami, który ciągnął się do granicy zasięgu ekranu. Ten chodnik również nie istniał: omamieni nie wiedzieli, że tam jest tylko jama pełna kwasu.
— Najlepiej, żeby po prostu szli z zamkniętymi oczami — zauważył Boardman. — Tak już przechodziły roboty… z wyłączoną wizją.
— Mówią, że byłoby to dla nich zbyt straszne — powiedział Hosteen.
— Ale co lepsze: czy nie mieć żadnych informacji, czy mieć informacje fałszywe? — zapytał Boardman. — Mogą przecież słuchać poleceń komputera nie otwierając oczu. Wtedy by im nie groziło…
Petrocelli wrzasnął. Na jednej połowie swojego ekranu Boardman zobaczył rzeczywisty układ: płaski bezpieczny odcinek drogi, a na drugiej omam przekazany przez aparat w plecaku: buchające gwałtownie spod nóg Petrocellego i Marshalla płomienie.
— Spokojnie! — ryknął Hosteen. — Ognia tam nie ma!
Petrocelli, sprężony do skoku, słysząc to ze straszliwym wysiłkiem postawił nogę na bruku. Marshall nie przejawił tak szybkiego refleksu. Zanim usłyszał wołanie Hosteena, odwrócił się, żeby wyminąć płomienie, z rozpędu ruszył w lewo, po czym dopiero się zatrzymał. Stał wysunięty o kilkanaście centymetrów poza bezpieczną drogę. I nagle z jednej z płyt kamiennych wystrzelił zwój połyskliwego drutu, który oplatał mu nogi w kostkach. Wpił się w skórę, mięśnie i kości i odciął stopy. Upadającego Marshalla przeszył i przybił do pobliskiej ściany złocisty metalowy pręt.
Petrocelli nie oglądając się za siebie przeszedł przez zwodniczy słup ognia szczęśliwie, zrobił jeszcze dziesięć chwiejnych kroków i przystanął już bezpieczny poza zasięgiem ekranu dezorientującego.
— Dave? — zapytał ochryple. — Dave, nic ci się nie stało?
— Zszedł ze szlaku — powiedział Boardman. — To był szybki koniec.
— Co ja mam zrobić?
— Odpocznij, Petrocelli. Uspokój się i nie próbuj iść dalej. Wysyłam Chesterfielda i Walkera do ciebie. Czekaj tam, gdzie jesteś.
Petrocelli drżał cały. Boardman polecił mózgowi statku dać mu zastrzyk i zostało to zrobione przez aparaturę w plecaku. Już odczuwając ulgę, ale nie chcąc odwrócić się w stronę zmarłego towarzysza, Petrocelli stał sztywno, nieruchomo i czekał.
Walker i Chesterfield potrzebowali prawie całej godziny, żeby dotrzeć do miejsca, gdzie był ekran dezorientujący, a potem piętnastu minut bez mała, żeby przejść przez kilkumetrowy zasięg ekranu. Przechodzili z oczami zamkniętymi, bardzo tym speszeni. Ale widma labiryntu nie mogły przerażać ludzi nie widzących, więc ostatecznie znaleźli się poza ich terenem. Petrocelli przez ten czas znacznie się uspokoił. Wszyscy trzej ostrożnie ruszyli w głąb labiryntu.
Jakoś trzeba, pomyślał Boardman, przynieść stamtąd zwłoki Marshalla. Ale to już później.
Wydawało się Nedowi Rawlinsowi, że najdłuższe dni swego życia przeżył cztery lata przedtem lecąc do Rigel, żeby sprowadzić ciało ojca na Ziemię. Teraz jednak stwierdził, że dni na Lemnos o wiele bardziej mu się dłużą. Okropnie jest tak stać przed ekranem, patrzeć, jak odważni mężczyźni umierają, każdym nerwem łaknąć odprężenia — godzina po godzinie, godzina po godzinie…
A przecież oni wygrywali bitwę o labirynt. Do tej pory weszło czternastu ludzi. Czterech poniosło śmierć. Walker i Petrocelli rozbili obóz w Strefie Z, pięciu innych założyło bazę pomocniczą w Strefie E, trzej obecnie wymijali ekran dezorientujący w Strefie G, żeby dojść do tej bazy. Najgorsze było już poza nimi. Z pracy robotów jasno wynikało, że krzywa niebezpieczeństwa opada gwałtownie poza Strefą F i że w trzech strefach centralnych właściwie nie ma żadnego ryzyka. Skoro Strefy E i F zostały faktycznie zdobyte, przedostanie się tam, gdzie czekał obojętny i nieprzystępny, przyczajony Muller, nie powinno być trudne.
Rawlins myślał, że zna już labirynt całkowicie. Wprawdzie nie osobiście, ale wkraczał do labiryntu ponad sto razy: oglądał to dziwne miasto najpierw wzrokiem robotów, potem za pomocą przekaźników, w jakie byli wyposażeni członkowie załogi. Nocą w gorączkowych snach widział zagadkowe ulice i zaułki, skręcające ściany i pofałdowane wieże. Fantazja jego setki razy krążyła po całym labiryncie, igrała ze śmiercią. On i Boardman mieli być spadkobiercami ciężko nabytego doświadczenia, gdy na nich przyjdzie kolej.
Ta chwila się zbliżała.
W pewien chłodny poranek pod niebem szarym jak żelazo Rawlins stał z Boardmanem tuż przy stromym obwałowaniu z piasku, które otaczało labirynt. W ciągu paru tygodni ich pobytu na Lemnos, nadeszła przedziwnie nagle mglista pora roku, będąca chyba lemnijską zimą. Słońce teraz świeciło tylko przez sześć godzin na dwudziestogodzinną dobę. Potem następowały dwie godziny bladego zmierzchu i po nocy świt też był rozrzedzony i długi. Księżyce wirowały, pląsały nieustannie na niebie, rzucając skręcone cienie.
Rawlins już prawie nie mógł się doczekać próby swoich sił wśród niebezpieczeństw labiryntu. Odczuwał pustkę, daremność pragnienia, które wyrosło z niecierpliwości i wstydu. On tylko patrzył na ekrany, gdy inni, niektórzy zaledwie trochę starsi od niego, tak bardzo ryzykowali, żeby dostać się do centrum tajemniczego miasta. Wydawało mu się, że jego życie to jak gdyby wyczekiwanie za kulisami chwili wyjścia na sam środek sceny.
Tymczasem na ekranach obserwowali wędrówki Mullera po Strefie A. Krążące tam roboty sprawowały nad nim stałą kontrolę, zaznaczając jego wędrówki zmiennymi liniami na głównej mapie. Muller odkąd spotkał tamtego robota, nie opuszczał Strefy A. Codziennie jednak zmieniał pozycję, przenosił się z domu do domu, zupełnie jakby nie chciał spać w jednym miejscu dwa razy. Boardman zadbał o to, żeby żadnych już robotów nie spotykał. Często Rawlins odnosił wrażenia, że ten stary chytrus kieruje polowaniem na jakieś niezwykłe, delikatne zwierzę.
Stukając w ekran, Boardman oznajmił:
— Wejdziemy tam dziś po południu, Ned. Przenocujemy w głównym obozie. Jutro pójdziemy dalej do Walkera i Petrocellego w Strefie E. Pojutrze dotrzesz sam do centrum i odszukasz Mullera.
— Po co ty idziesz do labiryntu, Charles?
— Żeby ci pomagać.
— Przecież i tutaj mógłbyś być w kontakcie ze mną! — zauważył Rawlins. — Nie potrzebujesz się narażać.
Boardman w zamyśleniu skubał podbródek.
— Chodzi mi o zmniejszenie ryzyka do minimum — wyjaśnił.
Читать дальше