— Coś mi się wydaje, że straciliśmy jeszcze jednego robota — jęknął Rawlins.
Boardman przytaknął.
— Właśnie. Ostatniego robota, którego mieliśmy utracić. Teraz zaczną się straty w ludziach.
Nadszedł czas, żeby ryzykować w labiryncie życiem ludzkim. To było nieuniknione, więc Boardman ubolewał nad tym nie bardziej, niż ubolewał nad koniecznością płacenia podatków, nad swoim starzeniem się, nieregularnością wypróżnień, bądź reakcją na gwałtowną siłę przyciągania. Podatki, starość, wypróżnienie i grawitacja to odwieczne problemy stanu człowieczego — nadal poważne, jakkolwiek do pewnego stopnia zostały rozwiązane dzięki postępowi nauki. Podobnie rzecz tu się miała z ryzykiem śmierci. Wykorzystali przecież odpowiednio zastępy robotów i w ten sposób ocalili prawdopodobnie kilkunastu ludzi. Ale teraz prawie na pewno ludzie będą musieli ginąć. Boardman bolał nad tym, niedługo jednak i niegłęboko. Boardman już od dziesiątków lat wymagał od swoich podwładnych podejmowania takiego ryzyka i wielu z tych ochotników śmierć nie ominęła. Sam gotów był narazić własne życie w odpowiedniej chwili i dla odpowiedniej sprawy.
Labirynt został dokładnie odtworzony na mapach. Mózg statku zawierał szczegółowy obraz trasy w głąb wraz ze wszystkimi znanymi pułapkami, więc Boardman wysyłając tam roboty mógł liczyć na dziewięćdziesiąt pięć procent prawdopodobieństwa, że dotrą one do Strefy A, nie uszkodzone. Czy jednak człowiek może przebyć tę trasę tak samo bezpiecznie? — to jeszcze stało pod znakiem zapytania. Nawet gdy komputer udziela człowiekowi wskazówek na każdym kroku w tej drodze, przecież odbiera je omylny, podlegający zmęczeniu mózg ludzki, który mógłby nie pojmować wszystkiego tak jak doskonały mózg mechaniczny robota. I człowiek chciałby dokonywać korekt sam, co w rezultacie mogłaby się źle dla niego skończyć. Toteż dane, które zebrali, należało wypróbować starannie, zanim wkroczy do labiryntu Boardman albo Ned Rawlins.
Znaleźli się ochotnicy.
Wiedzieli, że grozi im śmierć. Nikt nie usiłował ich okłamywać, że tak nie jest. Boardman wykazał im, że dla dobra ludzkości trzeba doprowadzić do tego, by Muller wyszedł z labiryntu z własnej woli, a najwięcej szans, żeby to przeprowadzić rozmawiając z nim osobiście, mają pewne szczególne jednostki: Charles Boardman i Ned Rawlins, a więc w tym wypadku jednostki nie do zastąpienia. Niech inni utorują drogę Boardmanowi i Rawlinsowi. Doskonale. Ci ryzykanci zaofiarowali się, wiedząc, że ich można zastąpić. Każdy z nich ponadto wiedział, że śmierć kilku pierwszych może okazać się dla niego pomocna. Niepowodzenie oznacza nowe informacje, natomiast szczęśliwe dotarcie w głąb labiryntu nie przynosi w tej fazie żadnych informacji.
Losowali, kto pójdzie pierwszy.
Padło na jednego z poruczników nazwiskiem Burke, który wyglądał dość młodo i prawdopodobnie był młody, wojskowi bowiem rzadko kiedy poddawali się zabiegom odmładzającym, dopóki nie awansowali na generałów. Ten niski, krzepki, ciemnowłosy śmiałek zachowywał się tak, jak gdyby można go było zastąpić nie tylko innym człowiekiem, ale nawet szablonowym robotem wyprodukowanym na pokładzie statku.
— Kiedy znajdę Mullera — oświadczył (nie użył słowa „jeżeli”) — powiem mu, że jestem archeologiem. Dobrze? I zapytam, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby weszło tam również paru moich kolegów.
— Dobrze — powiedział Boardman — i pamiętaj, im mniej będzie mu się mówiło rzeczy fachowych, tym mniej nabierze podejrzeń.
Burke nie miał dożyć rozmowy z Richardem Mullerem i wszyscy o tym wiedzieli. Ale pomachał ręką na pożegnanie wesoło, nieco teatralnie, i wkroczył do labiryntu. Aparatura w plecaku łączyła go z mózgiem statku. Dzięki temu odbierał polecenia komputera i jednocześnie obserwatorzy w obozie mogli widzieć, co się z nim dzieje.
Zręcznie i spokojnie wymijał straszliwe pułapki w Strefie Z. Brak mu było wyposażenia, które pomagało robotom wykrywać obrotowe płyty bruku i zabójcze czeluści poniżej, ukryte płomienie energii, zaciskające się zęby osadzone w bramach i wszelkie inne koszmary. Posiadał jednak coś bardziej przydatnego, czego brakowało robotom, a mianowicie zasób wiadomości o tych koszmarach, zebrany kosztem wielu maszyn. Boardman na swoim ekranie widział znane mu już filary, szprychy i skarpy, mosty, sterty kości i gdzieniegdzie szczątki robotów. W duchu ponaglając Burke’a, wiedział, że lada dzień będzie musiał sam pójść tamtędy. Zastanawiał się, ile dla Burke’a warte jest własne życie.
Około czterdziestu minut trwało przejście ze Strefy H do Strefy G. Burkę nie okazał żadnego podniecenia, gdy tę trasę pokonał. Strefa G, jak wszystkim było wiadomo, groziła licznymi niebezpieczeństwami, prawie tak jak Strefa H. Ale jak dotąd system kierowania zdawał egzamin. Burkę omal nie pląsał, żeby omijać przeszkody. Liczył kroki, podskakiwał, zbaczał raptownie albo sprężał się i wielkim susem przesadzał zdradziecki odcinek bruku. Wędrował dziarsko. Cóż, kiedy komputer nie mógł go ostrzec przed małym, przeraźliwie uzębionym stworzeniem, które czyhało na złocistym parapecie w odległości czterdziestu metrów za bramą Strefy G. To zwierzę było czymś niezależnym od znanego układu labiryntu.
Niebezpieczeństwo przypadkowe, samoistne. A Burke czerpał znajomość rzeczy tylko z rejestru doświadczeń przeprowadzonych w tej krainie.
To zwierzę było nie większe niż duży kot, ale miało długie kły i zręczne szpony. Aparat wzrokowy w plecaku Burke’a zobaczył, jak ono skacze — ale za późno. Zanim Burke, ostrzeżony, w półobrocie wyciągnął broń, bestia już rzuciła mu się na barki i dobierała się do gardła.
Paszcza rozwarła się przedziwnie szeroko. Oko komputera przekazało obraz anatomiczny, którego Boardman doprawdy wolałby nie widzieć. Rzędy zębów ostrych jak igły i głębiej za nimi jeszcze dwa rzędy kłów równie groźnych, może służących do lepszego pogryzienia ofiary czy też po prostu zapasowych, w razie gdyby zewnętrzne się połamały. Wyglądało to przeraźliwie. Po chwili zwierzę zamknęło paszczę.
Burke zachwiał się i upadł razem z napastnikiem. Krew popłynęła. Człowiek i zwierzę przetoczyli się dwukrotnie po bruku, potrącili jakiś ukryty przekaźnik energii i zniknęli w kłębach oleistego dymu. Gdy resztki tego dymu rozwiały się w powietrzu, nie było śladu ani człowieka, ani zwierzęcia.
Wkrótce potem Boardman powiedział:
— A więc jest coś nowego, o czym trzeba pamiętać. Żadne z tych zwierząt nie rzuciło się na robota. Ludzie będą musieli brać wykrywacze masy i wędrować grupkami.
Tak uczynili. Wysoką cenę zapłacili za to ostatnio nabyte doświadczenie, ale przynajmniej już wiedzieli, że w labiryncie mają przeciwko sobie nie tylko chytrość pradawnych inżynierów. Dwaj ludzie, Marshall i Petrocelli, weszli teraz do labiryntu odpowiednio wyposażeni, rozglądając się na wszystkie strony. Zwierzęta nie mogły zbliżyć się do nich znienacka, bo odbiorniki fal podczerwonych, wmontowane w wykrywacze masy, wykazywały promieniowanie ciepła. Dzięki temu bez trudu ubili czworo zwierząt, w tym jedno nawet ogromne.
W głębi Strefy Z doszli do miejsca, gdzie był ekran dezorientujący, który sprawiał, że wszelkie urządzenia do zbierania informacji stawały się kpiną.
Na jakiej zasadzie to działa? — dumał Boardman. Ziemskie dezorientatory działają bezpośrednio na zmysły; doskonale przyjmują należycie przekazywane prawdziwe informacje, po czym gmatwając je w mózgu niszczą wszystkie ich współzależności. Ale ten ekran na pewno jest inny. Nie może atakować systemu nerwowego robota, ponieważ robot nie ma systemu nerwowego w żadnym sensie tego określenia i jego aparatura wzrokowa melduje dokładnie to, co widzi. Jednakże to, co roboty widziały tam w labiryncie i zameldowały komputerowi, nie pozostawało w związku z rzeczywistym układem geometrycznym tamtego miejsca. Inne roboty, ustawione poza zasięgiem ekranu, przekazały obraz zupełnie inny i niewątpliwie rzetelniejszy. Z tego wynika, że ekran działa na jakiejś zasadzie optycznej, ogranicza się do samego obrazu najbliższej okolicy, zmienia go, zamazuje perspektywę, zniekształca albo ukrywa kontury, wprowadza w normalną konfigurację chaos. Każdy organ wzroku w zasięgu ekranu musi widzieć obraz całkowicie przekonywający, chociaż niezgodny z prawdą, i nie ma znaczenia, czy odbiera to umysł ludzki, czy nie obdarzona umysłem maszyna. Dosyć ciekawe, myślał Boardman. Może później będzie można zbadać i opanować mechanizmy labiryntu. Później.
Читать дальше