— Są rzeczy, które potrafimy robić tylko mając osiemnaście lat — powiedział Boardman. — No, Dick? Masz teraz ponad pięćdziesiąt, prawda? I chodzisz po gwiazdach. Czy wydaje ci się, że jesteś bogiem?
— Czasami.
— Chcesz polecieć na Beta Hydri IV?
— Wiesz, że chcę.
— Sam?
Muller oniemiał i nagle poczuł się tak, jakby znów miał odbyć swój pierwszy spacer w kosmosie, gdy cały wszechświat stał przed nim otworem.
— Sam? — zapytał po chwili.
— Zaprogramowaliśmy całą tę sprawę i doszliśmy do wniosku, że obecnie wysłanie tam zespołu ludzi byłoby grubym błędem. Hydranowie nie reagują zbyt dobrze na nasze sondy wizji. Widziałeś przecież, podnieśli sondę i rozbili ją. Nie możemy zaczynać od zgłębiania ich psychiki, bo nigdy dotąd nie mieliśmy do czynienia z obcą umysłowością. Ale uważamy, że najbezpieczniej… biorąc pod uwagę zarówno potencjalne straty w ludziach, jak i wstrząs, jakim mogłoby to być dla nie znanej nam społeczności… wysłać jednego ambasadora Ziemi, jednego gościa przybywającego w pokojowych zamiarach, bystrego, mocnego człowieka, który przeszedł już wiele prób ogniowych i który zorientuje się, jak nawiązać kontakt. Możliwe, że ten człowiek zostanie poćwiartowany w trzydzieści sekund po nawiązaniu kontaktu. Z drugiej jednak strony, jeżeli mu się powiedzie, będzie kimś, kto dokonał czegoś unikatowego w historii ludzkości. Możesz wybierać.
Pokusa nie do odparcia. Być ambasadorem ludzkości na planecie Hydranów! Polecieć tam samotnie, chodzić po obcym gruncie i przekazać pierwsze pozdrowienia od ludzi sąsiadom kosmicznym…
To bilet do nieśmiertelności. Wypisanie swego nazwiska na gwiazdach po wieki wieków.
— Jak sobie wyobrażasz szansę powodzenia? — zapytał Muller.
— Z obliczeń wynika, że jest jedna szansa na sześćdziesiąt pięć wyjścia z tego szczęśliwie, Dick. Zważywszy, że to raczej nie jest planeta typu Ziemi, będzie tam potrzebne urządzenie do podtrzymywania życia. I można spotkać się z oziębłym przyjęciem. Jedna szansa na sześćdziesiąt pięć.
— Nie najgorzej.
— Ja w żadnym razie nie poszedłbym na takie warunki — rzekł Boardman uśmiechając się.
— Ty nie, ale ja bym poszedł.
Muller wychylił swoją szklankę do dna. Dokonanie czegoś takiego oznacza nieśmiertelną sławę. Niepowodzenie oznacza śmierć z rąk Hydranów, ale nawet śmierć nie będzie taka straszna. Życia nie zmarnowałem, pomyślał. Bywają gorsze wyroki losu niż zgon, kiedy się niesie sztandar ludzkości w inne światy. Duma, łaknienie chwały, dziecinne marzenie o nieśmiertelnej sławie, z których dotychczas nie wyrósł, nakazywały mu podjąć się tego zadania. Uważał, że szansę, chociaż niewielkie, nie są znikome.
Wróciła Marta. Była mokra, lśniąca, włosy miała przyklejone do smukłej szyi. Piersi jej falowały gwałtownie — małe stożki mięśni z okrągłymi różowymi czubkami. Mogłaby równie dobrze być długonogą czternastolatka, pomyślał Muller, patrząc na jej wąskie biodra, szczupłe uda. Boardman z daleka podał jej suszarkę. Nacisnęła aparacik palcem i w żółtym kręgu promieniowania wykonała jeden pełny obrót. Już sucha, wzięła z półki swoje wdzianko. Narzuciła je bez pośpiechu.
— Było wspaniale — oświadczyła. Dopiero teraz uważniej spojrzała na Mullera. — Dick, co ci jest? Wyglądasz jak… ogłuszony. Źle się czujesz?
— Czuję się świetnie.
— Więc o co chodzi?
— Pan Boardman wysunął pewną propozycję.
— Możesz powiedzieć jaką, Dick. Nie zamierzamy robić z tego tajemnicy. Natychmiast podamy wiadomość w całej galaktyce.
— Będzie lądowanie na Beta Hydri IV — rzekł Muller ochryple. — Jeden człowiek. Ja. Tylko jak ma się to odbyć, Charles? Statek na orbicie parkingowej i zjazd w kapsule z paliwem na drogę powrotną.
— Właśnie.
Marta powiedziała:
— To obłęd, Dick. Nie rób tego. Do końca życia byś żałował.
— Śmierć będzie szybka, jeżeli coś się nie uda. Nieraz już bardziej ryzykowałem.
— Nie. Słuchaj, chwilami mam przebłyski jasnowidzenia. Mogę przepowiadać przyszłość, Dick. — Śmiejąc się nerwowo, Marta nagle przestała pozować na dziewczynę chłodną i wyrafinowaną. — Jeżeli tam polecisz, wydaje mi się, że nie umrzesz. Ale też nie wydaje mi się, że będziesz żył. Przyrzeknij, że tam nie polecisz. Przyrzeknij, Dick!
— Oficjalnie jeszcze nie przyjąłeś tej propozycji — zauważył Boardman.
— Wiem — powiedział Muller.
Wstał z fotela, wysoki prawie pod sam strop kapsuły restauracyjnej, podszedł do Marty i objął ją, przypominając sobie tamtą dziewczynę z młodości pod niebem kalifornijskim, przypominając sobie, jaka szalona moc spłynęła na niego, gdy odwrócił się od blasku gwiazd ku tamtej, ciepłej i uległej. Przytulił Martę mocno. Patrzyła ze zgrozą. Pocałował ją w czubek nosa i w płatek lewego ucha. Wyrwała się z jego objęć tak gwałtownie, że omal nie upadła Boardmanowi na kolana. Boardman chwycił ją i przytrzymał.
Muller powiedział:
— Wiecie, jaka musi być moja odpowiedź.
Tego dnia po południu jeden z robotów dotarł do Strefy F. Jeszcze mają sporą odległość do przebycia, stwierdził Muller, ale długo to już nie potrwa. Tylko patrzeć, a znajdą się tutaj w sercu labiryntu.
— Jest — powiedział Rawlins. — Nareszcie!
Wzrok robota przekazywał widok człowieka w labiryncie. Muller stał z rękami założonymi na piersiach, niedbale oparty o ścianę. Wielki, ogorzały mężczyzna o wydatnym podbródku i mięsistym, szerokim nosie. Wcale nie wydawał się zaniepokojony obecnością robota.
Rawlins włączył fonię i usłyszał, jak Muller mówi:
— Cześć, robocie. Dlaczego mnie tu nachodzisz?
Robot oczywiście nie odpowiedział. Ani też nie odpowiedział Rawlins, chociaż mógłby się odezwać za pośrednictwem robota. Stojąc przy centrali danych, schylił się trochę, żeby lepiej widzieć. Znużone oczy mu pulsowały. Dziewięć dni czasu miejscowego trwało doprowadzenie jednego z robotów aż do samego środka labiryntu. Około stu robotów przy tym stracili. Przeciągnięcie bezpiecznej trasy w głąb o każde dwadzieścia metrów wymagało poświęcenia jednego takiego kosztownego aparatu. A przecież i tak mieli szczęście, zważywszy, że możliwości błądzenia w labiryncie były prawie nieskończone. Szczęśliwie jednak potrafili należycie korzystać z pomocy, jaką dawał mózg statku, i posługiwać się całą baterią doskonałych urządzeń sensorycznych, więc unikali nie tylko wszystkich wyraźnych pułapek, ale i większości pułapek niespodziewanych. I oto teraz dotarli do celu.
Rawlins nieomal słaniał się z wyczerpania. Nie spał tej nocy wcale, kontrolując krytyczną fazę — przebycie Strefy A. Hosteen poszedł spać. Później i Boardman także. Kilku z załogi pełniło służbę przy centrali danych i na statku, ale Rawlins był jedynym wśród nich cywilem.
Zastanawiał się, czy znalezienie Mullera miało nastąpić w czasie jego dyżuru. Chyba nie. Boardman obawiałby się, że nowicjusz u steru w takiej ważnej chwili mógłby zepsuć wszystko. Zostawili go na dyżurze, a on posunął swojego robota o kilka metrów dalej i oto teraz patrzył prosto na Mullera.
Przyglądał się tej twarzy, szukał na niej oznak udręki.
Nic o udręce nie świadczyło. Muller żyje tu od tylu lat samotnie — czyż to nie pozostawia żadnego piętna? I tamto — paskudny figiel, który spłatali mu Hydranowie — chyba też powinno było jakoś odbić się na jego twarzy. O ile jednak Rawlins widział, nie odbiło się.
Читать дальше