— Prawdopodobnie nic nie będziesz musiał robić. Doktor Capek z całą pewnością doprowadzi go do odpowiedniego stanu. Ale i tak nie będzie to nic trudnego… Nie tak, jak ceremonia adopcji. To tylko audiencja u Imperatora i…
— U Imperatora! — prawie wrzasnąłem. Jak większość Amerykanów, nie rozumiałem władzy królewskiej, w głębi serca nie aprobowałem jej… a w ogóle czułem skryty 1ęk przed królami. Właściwie my, Amerykanie, weszliśmy tylnymi drzwiami. Kiedy zamieniliśmy status członka stowarzyszonego na mocy traktatu na zalety pełnego udziału w sprawach Imperium, zostało wyraźnie powiedziane, że instytucje lokalne, nasza własna konstytucja i tak dalej, nie zostaną naruszone. Wyraziliśmy także milczącą zgodę na to, że nigdy żaden z członków rodziny królewskiej nie odwiedzi Ameryki. Może, gdybyśmy byli przyzwyczajeni do monarchii, nie czulibyśmy się tak przytłoczeni. W każdym razie jest pewne, że „demokratyczne” kobiety amerykańskie aż się palą, żeby je przedstawiono na dworze.
— Uspokój się — odparł Rog. — Prawdopodobnie wcale nie będziesz musiał robić czegokolwiek. Chcemy tylko, żebyś był przygotowany. Próbowałem ci jedynie powiedzieć, że cały ten rząd tymczasowy to żaden problem. No, ewentualnie, spotkasz się oficjalnie z królem Willemem, a może jeszcze pokażesz się na jednej czy dwóch konferencjach prasowych, zależnie od tego, jak długo potrwa, zanim Bonforte całkiem dojdzie do siebie. To, co już zrobiłeś, było o wiele trudniejsze… I zapłacimy ci, czy będziesz potrzebny, czy nie.
— Do cholery, pieniądze nie mają z tym nic wspólnego! To… No cóż, zacytuję słowa znanej postaci z historii teatru: „Liczcie na moją nieobecność!”.
Zanim Rog zdołał odpowiedzieć, do mojego pokoju wpadł jak bomba, bez pukania, Bill Corpsman. Spojrzał na nas i ostro rzucił w kierunku Cliftona:
— Powiedziałeś mu już?
— Tak — zgodził się Clifton. — Odrzucił propozycję.
— Co? To nonsens!
— To nie nonsens — odparłem. — A poza tym, Bill, te drzwi, przez które właśnie wszedłeś, mają mnóstwo miejsca do pukania. W naszej profesji mamy taki zwyczaj, że pukamy i pytamy: „Czy jesteś ubrany?”. Chciałbym, żebyś o tym pamiętał.
— Co za pierdoły! Musimy się spieszyć. Co on gada za bzdury o twojej odmowie?
— To nie bzdury. Nie do takiej pracy się angażowałem.
— Idiota! Może jesteś za głupi, żeby sobie z tego zdawać sprawę, Smythe, ale siedzisz w tym za głęboko, żeby teraz się wycofać. To nie będzie zdrowe.
Podszedłem do niego i chwyciłem za ramię.
— Grozisz mi? Jeśli tak, może wyjdziemy na zewnątrz i pogadamy?
Strząsnął moją dłoń.
— Na statku kosmicznym? Naprawdę jesteś półgłówkiem, prawda? Nie przyszło ci do tej twojej pustej pały, że sam sobie to załatwiłeś?
— Co masz na myśli?
— On chce powiedzieć — odparł Clifton — iż jest przekonany, że upadek rządu Quirogi jest wynikiem twojego wcześniejszego przemówienia. Możliwe nawet, że ma rację. Nie ma to jednak wielkiego znaczenia. Bill, postaraj się być uprzejmy, przynajmniej w granicach zdrowego rozsądku. Kłócąc się, do niczego nie dojdziemy.
Byłem tak zaskoczony tym pomysłem, iż to ja spowodowałem rezygnację Quirogi, że zapomniałem zupełnie o moim szczerym zamiarze policzenia zębów Corpsmana. Czy oni mówią poważnie? To było naprawdę świetne przemówienie, więc czy mogło przynieść taki skutek?
Cóż, jeśli tak, to wszystko potoczyło się cholernie szybko.
— Bill, czy mam przez to rozumieć, że masz do mnie żal, bo moje znakomite przemówienie co nieco pomieszało ci szyki? — zapytałem z wyraźnym zainteresowaniem.
— Co? Nie, do licha! To było gówniane wystąpienie.
— No to co? Nie możesz mieć wszystkiego naraz. Twierdzisz, iż ta gówniana mowa nagle zadziałała tak mocno, że wystraszyła Partię Ludzkości z ich biur? To właśnie chciałeś powiedzieć?
Corpsman spojrzał na mnie ze złością. Już miał coś na końcu języka, kiedy nagle zauważył, że Clifton stara się ukryć uśmieszek. Skrzywił się, znowu otworzył usta, ale wzruszył ramionami i mruknął.
— No dobrze, kogucie, dowiodłeś swego. Przemówienie nie mogło mieć nic wspólnego z upadkiem rządu Quirogi. Niemniej jednak mamy coś do zrobienia. No więc jak to jest z tym zadaniem, którego nie chcesz się podjąć?
Łypnąłem na niego okiem i udało mi się pohamować gniew. Widocznie nie wypadłem jeszcze z roli Bonforte’a. Udawanie spokojnego człowieka często sprawia, że aktor sam się uspokaja.
— Bill, znowu nie możesz mieć wszystkiego naraz. Sam bardzo wyraźnie stwierdziłeś, że uważasz mnie za najemnika. W związku z tym nie mam żadnych zobowiązań poza moim zadaniem, a to dobiegło końca. Nie możesz mnie nająć do kolejnej roboty, jeśli mi się nie podoba. A ta mi się nie podoba.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale mu przerwałem.
— To wszystko. A teraz proszę stąd wyjść. Nie jest pan tutaj mile widziany.
Wydawał się zaskoczony.
— Za kogo ty się, u licha, uważasz? Wydaje ci się, że możesz wszystkimi pomiatać?
— Za nikogo. Całkiem za nikogo, jak to raczyłeś już powiedzieć. Ale to jest moja prywatna kajuta, przypisana mi przez kapitana. A zatem wyjdź albo cię wyrzucą. Nie podobają mi się twoje maniery.
— Zmiataj, Bill — dodał cicho Clifton. — Mimo wszystko, to naprawdę jest jego prywatna kajuta, przynajmniej na razie. Lepiej zatem wyjdź. — Rog zawahał się, a potem dodał: — Chyba obaj powinniśmy sobie stąd pójść. Tak do niczego nie dojdziemy. Czy możemy odejść… Szefie?
— Oczywiście.
Przez kilkanaście długich minut siedziałem i rozmyślałem. Było mi przykro, że dałem się sprowokować Corpsmanowi do wymiany zdań, łagodnej, ale i tak poniżej mojej godności. Jeszcze raz dokładnie przemyślałem sobie wszystko, wejrzałem w siebie i upewniłem się, że osobiste różnice zdań z Corpsmanem nie wpłynęły na moją decyzję. Wiedziałem, co mam zrobić, zanim jeszcze się pojawił. Rozległo się ostre pukanie do drzwi.
— Kto tam? — zawołałem.
— Kapitan Broadbent.
— Chodź, Dak.
Wszedł, usiadł i przez kilka minut wydawał się bardzo zainteresowany wyciąganiem pinezek ze ściany. Wreszcie podniósł wzrok i zapytał:
— Czy zmienisz zdanie, jeśli zamknę mąciwodę w celi?
— Co? Masz celę na statku?
— Nie, ale bez trudu mogę wezwać kogoś, żeby mi ją podholował. Spojrzałem na niego uważnie, usiłując się zorientować, co się dzieje w tej jego kościstej łepetynie.
— Naprawdę zamknąłbyś Billa w celi, gdybym o to poprosił? Podniósł wzrok, zmarszczył jedną brew i uśmiechnął się smętnie.
— Nie. Człowiek nie staje się prawdziwym kapitanem, jeśli postępuje w ten sposób. Nie przyjąłbym takiego rozkazu nawet od niego — skinął głową w stronę pomieszczenia, w którym znajdował się Bonforte. — Człowiek sam musi podejmować pewne decyzje.
— To prawda.
— No właśnie. Muszę przyznać, że nabrałem do ciebie szacunku, staruszku. Kiedy cię pierwszy raz spotkałem, uważałem, że jesteś wieszakiem na kostiumy i małpiszonem z pustą głową. Myliłem się.
— Dziękuję.
— Nie będę cię namawiał. Powiedz tylko: czy warto w ogóle zaczynać dyskusję? Przemyślałeś sobie wszystko dokładnie?
— Tak, podjąłem decyzję, Dak. To nie mój cyrk i nie moje małpy.
— No cóż, chyba masz rację. Przepraszam. Pozostaje nam tylko modlić się o to, żeby wyszedł z tego na czas. — Wstał. — Przy okazji, Penny chciała się z tobą widzieć, jeśli jeszcze nie kładziesz się spać.
Читать дальше