— Jaka jest sytuacja, Rog?
— Dali spokój.
— No to dobrze — Dak nie zmniejszył prędkości, pewnie lecieliśmy trzysta albo i więcej. — Ciekawe, czy spróbują nas zbombardować, kiedy mamy jednego z nich na pokładzie? Jak sądzisz, chłopcze? Spiszą cię na straty?
— Nie wiem, o czym mówicie! Narobicie sobie kłopotów!
— Doprawdy? Słowo czterech szacownych obywateli przeciwko twojemu, bywalcu kicia? A może nie jesteś wtyczka? Poza tym pan Bonforte woli, kiedy ja prowadzę. Naturalnie, zechcesz zrobić panu Bonforte’owi tą małą uprzejmość.
Jadąc po szklistej drodze, wjechaliśmy na coś wielkości małego owada i obaj z moim więźniem omal nie wylecieliśmy przez dach.
— Pan Bonforte! — moja ofiara wykrzyknęła to nazwisko jak przekleństwo.
Dak milczał przez kilka sekund.
— Nie sądzę, że należy go wrzucić do kanału, Szefie — powiedział wreszcie. — Odwieziemy pana na miejsce, a potem zajmiemy się nim po swojemu. Przy odrobinie zachęty zacznie gadać.
Kierowca próbował zwiać, ale zacisnąłem ramię na jego szyi i mocniej wcisnąłem mu kciuk w żebra. Kciuk nieco różni się twardością od lufy pistoletu, ale kto chciałby to sprawdzić? Nagle rozluźnił się i mruknął ponuro:
— Nie odważycie się potraktować mnie igłą!
— Jasne, że nie! — odparł Dak tonem świętego oburzenia. — To byłoby nielegalne. Penny, dziecino, czy masz może agrafkę?
— Oczywiście, mam, Dak — odparła, nieco zdziwiona, podobnie jak ja. Tylko że ona nie wydawała się przerażona, a ja i owszem.
— Doskonale. Synku, czy miałeś kiedyś agrafkę pod paznokciem? Podobno ten mały zabieg potrafi przełamać nawet hipnotyczny zakaz mówienia. Działa bezpośrednio na podświadomość, czy coś w tym rodzaju? Problem w tym, że pacjent wydaje mnóstwo nieprzyjemnych dźwięków. Zabierzemy cię na wydmy, gdzie nie będziesz nikomu przeszkadzał, może z wyjątkiem skorpionów. Kiedy już wszystko wyśpiewasz, wypuścimy cię wolno, nic a nic ci nie zrobimy, pozwolimy ci wrócić do miasta na piechotę. A jeśli będziesz rozsądny i zaczniesz współpracować… słuchaj teraz uważnie! … dostaniesz nagrodę. Pozwolimy ci zachować maskę tlenową.
Dak przestał mówić. Przez chwilę panowała kompletna cisza, zakłócana jedynie świstem marsjańskiego powietrza. Istota ludzka może na Marsie przejść bez maski tlenowej około dwustu metrów, jeśli jest w dobrej kondycji. Chyba słyszałem kiedyś o przypadku, kiedy gość przewędrował prawie kilometr, zanim umarł. Spojrzałem na licznik i stwierdziłem, że znajdujemy się około dwudziestu trzech kilometrów od Goddard City.
Więzień przemówił niechętnie:
— Naprawdę, nic nie wiem. Zostałem wynajęty, żeby rozbić samochód.
— Spróbujemy odświeżyć ci pamięć. Bramy marsjańskiego miasta były tuż przed nami. Dak zaczął zwalniać.
— Tu pan wysiada, Szefie. Rog, weź pistolet i uwolnij Szefa od naszego gościa.
— Jasne, Dak!
Rog podszedł do mnie, dźgnął faceta w żebra, również gołym kciukiem. Usunąłem się z drogi. Dak zahamował, zatrzymując się dokładnie na wprost bramy.
— Mamy jeszcze cztery minuty — oznajmił radośnie. — Ładny wózek. Chciałbym, żeby był mój. Rog, posuń się trochę i zrób mi miejsce.
Clifton posłuchał i Dak kantem dłoni umiejętnie trzasnął kierowcę w szyję. Mężczyzna zwisł bezwładnie.
— To go na chwilę uciszy, zanim załatwisz co trzeba. Nie można pozwolić na nieprzyzwoite zachowanie pod bokiem gniazda. Sprawdźmy czas.
Sprawdziliśmy. Miałem jeszcze około trzech i pół minuty.
— Musisz ruszyć dokładnie o czasie, rozumiesz? Ani wcześniej, ani później, punktualnie o czasie.
— Zgadza się — odpowiedzieliśmy chórem z Cliftonem.
— Około trzydziestu sekund wystarczy na przejście rampy. Co zrobisz z pozostałymi trzema minutami?
— Chyba się trochę uspokoję — odparłem z westchnieniem.
— Przecież jesteś spokojny. Wtedy na lądowisku wszystko poszło ci świetnie. Uśmiechnij się, staruszku. Za dwie godziny ruszysz w kierunku domu z kieszeniami pełnymi forsy. Jesteśmy na finiszu.
— Mam nadzieję. Troszkę nerwów nas to kosztowało. Aha, Dak?
— Co?
— Chodź tu na chwilę. — Wysiadłem z samochodu, skinąłem na niego i odprowadziłem na kilka metrów. — Co się stanie, jeśli popełnię błąd… tam?
— Co? — Dak spojrzał na mnie z lekkim zaskoczeniem i roześmiał się nieco zbyt serdecznie. — Nie popełnisz żadnego błędu. Penny twierdzi, że jesteś absolutnie idealnym Jo.
— Dobrze, ale gdyby jednak?
— Nic z tego. Wiem, jak się czujesz. Ja też się tak czułem podczas pierwszego samodzielnego lądowania. Byłem tak zajęty robotą, że nie miałem czasu na popełnianie błędów.
Usłyszeliśmy głos Cliftona, dziwnie cienki w rozrzedzonym powietrzu.
— Dak? Pilnujesz czasu?
— Mamy całe wieki. Ponad minuta.
— Panie Bonforte! — zawołała Penny. Obejrzałem się i zawróciłem do samochodu. Wyszła i wyciągnęła do mnie rękę.
— Życzę panu szczęścia, panie Bonforte.
— Dziękuję, Penny.
Rog uścisnął mi dłoń, Dak klepnął mnie w ramię.
— Upłynęło trzydzieści pięć sekund. Ruszaj.
Skinąłem głową i ruszyłem w górę rampy. Musiałem się znaleźć na szczycie prawie dokładnie w wyznaczonym czasie, bo potężne bramy rozsunęły się na boki, kiedy tylko do nich podszedłem. Zaczerpnąłem tchu wpłuca i przekląłem tę cholerną maskę tlenową.
A potem wszedłem na scenę.
Nieważne, ile razy to robisz, dajesz ten pierwszy krok do przodu. Gdy na premierze kurtyna unosi się w górę, zapiera ci dech w piersi i serce podnosi się do gardła. Jasne, znasz dekoracje. Jasne, poprosiłeś już dyrektora, żeby policzył publiczność. Jasne, robiłeś to już setki razy. Nieważne — ten pierwszy krok na scenę, te wszystkie oczy wpatrzone w ciebie i czekające, aż przemówisz, aż coś zrobisz… może nawet, że zapomnisz tekstu, bracie, to się pamięta. Po to są suflerzy.
Podniosłem wzrok, zobaczyłem moją publiczność i chciałem zwiać. Po raz pierwszy od trzydziestu lat sparaliżowała mnie trema.
Przed mną, jak okiem sięgnąć, rozpościerało się morze potomków gniazda. Na wprost mnie widniała szeroka aleja, a wzdłuż niej tysiące Marsjan, ściśniętych jeden obok drugiego jak szparagi. Wiedziałem, że najpierw muszę powoli przejść środkiem tej alejki, do samego końca, a potem w górę rampy, wiodącej do wnętrza gniazda.
Nie mogłem się ruszyć.
Powiedziałem sobie: „Słuchaj, chłopie, jesteś John Joseph Bonforte. Byłeś tu już dziesiątki razy. Te istoty to twoi przyjaciele. Jesteś tu, ponieważ chcesz tu być… i dlatego, że oni chcą, żebyś tu był. No to w drogę. Tam tam taram taram, oto wchodzi panna młoda”.
Znowu poczułem się jak Bonforte. Byłem wujkiem Joe Bonforte, zdecydowanym wykonać swoje zadanie w sposób doskonały — w imię honoru i dobrobytu mojego własnego ludu i mojej własnej planety… i moich przyjaciół Marsjan. Wziąłem głęboki oddech i zrobiłem pierwszy krok.
Ten głęboki oddech mnie uratował, przyniósł mi ów słodki zapach. Tysiące, tysiące Marsjan ciasno stłoczonych… To pachniało tak, jakby ktoś rozwalił balon pełen „Zwierzęcej żądzy”. Przekonanie, że to właśnie czuję, było tak silne, iż podświadomie zacząłem rozglądać się za Penny. Prawie czułem ciepło jej dłoni w mojej.
Zacząłem kuśtykać wzdłuż alejki, próbując robić to z szybkością, z jaką Marsjanie poruszają się na swojej własnej planecie. Tłum zamknął się za moimi plecami. Dzieci od czasu do czasu wyrywały się starszym i przemykały przede mną. Przez „dzieci” rozumiem tu Marsjan po rozszczepieniu, mniej więcej o połowę mniejszych i lżejszych od dorosłych osobników. Nigdy nie opuszczają gniazda i dlatego pewnie nie zdajemy sobie sprawy z istnienia Marsjaniątek. Po rozszczepieniu Marsjanin potrzebuje prawie pięciu lat, aby osiągnąć całkowity wzrost i odzyskać pełną sprawność mózgu oraz dobrą pamięć. Przez cały ten okres przejściowy jest idiotą, który uczy się, jak być kretynem. Przemieszczenie genów i następująca po nim regeneracja właściwa dla rozszczepienia i wygenerowania odmiany sprawiają, że wypada on z obiegu na długi okres. Jeden z filmów Bonforte’a, ilustrowany marnymi amatorskimi stereografiami, traktował o tym właśnie problemie.
Читать дальше