Ludzka rasa odzyskała chyba w porę rozsądek, by ocalić siebie. Ale okres dojrzewania był niełatwy.
Liczba ludności rosła, zmiany klimatyczne zniszczyły większą część rezerw żywności i wody, wielkie obszary w Ameryce Pomocnej i Azji zmieniły się w pustynie, podnoszące się morze zalało wiele nizinnych terenów rolniczych, wody gruntowe były zanieczyszczone, a wielkie jeziora słodkiej wody zatrute kwasami albo wysychające. Wkrótce zresztą problem nadmiernie licznej populacji zmienił się na przeciwny, gdy z powodu suszy, chorób i głodu ludzie wymierali na całej planecie. Była to katastrofa względna: większość ludzkości przeżyła. Ale jak zwykle najwyższą cenę zapłacili słabi: starcy i dzieci.
W krótkim czasie świat stał się miejscem ludzi w wieku średnim.
Nowe pokolenia pojawiały się w świecie, wolno leczącym rany, wciąż pełnym starzejących się ocalonych. A młodzi — nieliczni, bezcenni, połączeni WormCamem — traktowali rodziców z coraz mniejszą tolerancją, z obojętnością i nieufnością.
Dzieci pokolenia WormCamu prowadziły w szkołach badania naukowe nad erą, w której dorastali ich rodzice i dziadkowie: niepojętym, pełnym różnych tabu okresem sprzed WormCamu, oddalonym zaledwie o kilka dziesięcioleci. W tamtym świecie prosperowali kłamcy i oszuści, rosła przestępczość, ludzie zabijali się nawzajem z powodu kłamstw i mitów, a sama planeta była systematycznie niszczona na skutek bezmyślności, chciwości i braku współczucia dla innych. Dominował całkowity brak myślenia o przyszłości.
Równocześnie dla starszego pokolenia młodzi byli bandą niepojętych dzikusów, mających własny język i mniej więcej tyle przyzwoitości, co stado szympansów.
Ale konflikt pokoleń nie wyjaśniał wszystkiego. Bobby uważał, że otwierała się też inna, poważniejsza przepaść.
Zbiorowe umysły wciąż znajdowały się, w opinii Bobby’ego, w stadium wczesnego dzieciństwa, a starsze pokolenia Niezłączonych miały nad nimi ogromną przewagę liczebną — ale już teraz ich zbiorowe przemyślenia, narzucone ludzkiemu społeczeństwu, powodowały dramatyczne efekty.
Nowe superumysły podejmowały najtrudniejsze wyzwania, wymagające zarówno najsprawniejszego intelektu, jak też odrzucenia najgorszych cech ludzkości: egoizmu i kłótliwości. Na przykład modyfikacja i kontrola światowego klimatu, ze względu na chaotyczną naturę globalnego systemu pogody, kiedyś wydawała się problemem nie do rozwiązania. Ale teraz był on właśnie rozwiązywany.
Nowe pokolenia dojrzewających Złączonych już teraz kształtowały przyszłość. W tej przyszłości, jak obawiało się wiele osób, demokracja stanie się nieistotna, a nawet pociecha religijna utraci znaczenie. Złączeni wierzyli bowiem — nie bez pewnych podstaw — że potrafią pokonać nawet śmierć.
Może nie będzie to już przyszłość człowieka.
Wszystko to wzbudzało podziw, zachwyt i lęk. Bobby wiedział, że miał szczęście, żyjąc w takich czasach, gdyż z pewnością nigdy się już nie powtórzy taka eksplozja umysłów.
Jednakże prawdą było też, że on — i David, i pozostali z ich pokolenia, ostatni Niezłączeni — czuli się coraz bardziej samotni na planecie, która ich zrodziła.
Wiedział, że ta cudowna przyszłość nie jest już dla niego. A w rok po śmierci Kate, po chorobie, która zabrała ją tak nagle, teraźniejszość przestała go interesować. Pozostała tylko — jemu i Davidowi — przeszłość.
I właśnie przeszłość postanowili zbadać, tak głęboko i szybko, jak to tylko możliwe — dwóch starych durniów, którzy i tak już dla nikogo się nie liczyli.
Poczuł ucisk — niewyraźny, niemal niewyczuwalny, ale naglący. Całkiem, jakby ktoś ściskał go za rękę.
— David?
— Jesteś gotowy?
Bobby pozwolił, by jakiś zakątek umysłu powrócił do na moment dalekiego ciała. Kiedy uformowały się mgliste ręce i nogi, odetchnął głęboko, po czym zacisnął i rozprostował palce.
— Jedziemy…
Punkt widzenia Bobby’ego runął z afrykańskiego nieba w dół, ku południowemu wybrzeżu. I kiedy spadał, dni i noce zamigotały na cierpliwej powierzchni kontynentu, a stulecia opadały jak jesienne liście.
Zatrzymali się po stu tysiącach lat w przeszłość. Jak dwa świetliki zawiśli przed twarzą: z wystającymi brwiami, płaskim nosem, czystymi oczami… kobiecą.
Nie całkiem ludzką.
Za nią widzieli niewielką grupę rodziny — potężnie zbudowanych dorosłych, dzieci podobne do młodych goryli. Wszyscy pracowali wokół ogniska, którego pilnowali na pradawnej plaży. Za nimi wznosiło się niewysokie urwisko, a nad nim niebo miało barwę czystego błękitu. Może była zima.
Bracia ruszyli w głąb.
Wszystkie szczegóły: grupa krewniaków i błękitne niebo, zgasły nagle. Sama neandertalska prababka rozmyła się, twarz straciła wyraz; jedno pokolenie nakładało się na drugie zbyt szybko, by wzrok mógł nadążyć za zmianami. Pejzaż stał się szarym konturem; w każdej sekundzie przesuwały się stulecia zmian pogody i sezonowej roślinności.
Twarz zmieniała się płynnie. Pół miliona lat głębiej czoło obniżyło się wyraźnie, mocniej zarysowały się brzegi oczodołów, cofnął podbródek, zęby i szczęka wysunęły się do przodu. Być może twarz była teraz bardziej małpia, pomyślał Bobby. Ale oczy pozostały ciekawe, inteligentne.
Barwa skóry zaczęła się zmieniać powolnymi falami, od ciemnej przez jaśniejszą do znowu ciemnej.
— Homo erectus — oświadczył David. — Wytwarzający narzędzia. Migrował po całej planecie. Ciągle opadamy: sto tysięcy lat w parę sekund. Dobry Boże! A tak niewiele się zmienia.
Kolejny przeskok nastąpił nagle. Czoło opadło niżej, twarz się wydłużyła — choć mózg tej dalekiej prababki i tak był większy niż u szympansa.
— Homo habilis — stwierdził David. — A może już Australopithecus. Linie ewolucyjne są zagmatwane. Jesteśmy na głębokości dwóch milionów lat.
Antropologiczne etykiety nie miały właściwie znaczenia. Jednak przeżycie budziło niepokój Bobby’ego. Patrzeć na tę wielopokoleniową twarz, twarz szympansopodobnej istoty, na którą w zoo pewnie by nie zwrócił uwagi… i wiedzieć, że to jego przodek, matka jego babek w nieprzerwanej linii dziedziczenia… Może tak właśnie czuli się ludzie w epoce wiktoriańskiej, kiedy Darwin powrócił z Galapagos.
Ostatnie resztki człowieczeństwa zniknęły; puszka mózgowa zmalała, oczy były coraz bardziej tępe, zamglone.
Mijające lata rozmazały szczegóły tła; widzieli jednak coraz wyraźniej szą zieleń — być może w otchłani czasu Afrykę porastały lasy. Twarz uchwycona w wizji WormCamu malała, była coraz prostsza, oczy większe, bojaźliwe. Teraz prababka przypominała Bobby’emu raczej wyraka albo lemura.
Ale te skierowane przed siebie oczy na płaskiej twarzy wciąż niosły w sobie przejmujące wspomnienie czy raczej obietnicę.
David zwolnił lot i na głębokości około czterdziestu milionów lat na krótko wrócił do rzeczywistego biegu czasu.
Na Bobby’ego spojrzała mordka przodka, podobnego do ryjówki; oczy były szerokie i nerwowe. W tle widział liście i gałęzie. Z tyłu, na równinie słabo widocznej w zielonym blasku, pasło się stado zwierząt podobnych do nosorożców, ale o wielkich, niekształtnych głowach, wyposażonych w sześć rogów każda. Stado przesuwało się powoli, z godnością kołysząc ogonami, skubiąc niskie krzewy albo sięgając do zwisających gałęzi drzew. A zatem roślinożercy… Młodego marudera śledziła grupa stworzeń podobnych do koni, lecz te „konie” miały wielkie zęby i poruszały się czujnie, ostrożnie. Wyglądały na drapieżniki.
Читать дальше