Sługa znikł, zamykając za sobą bramę.
Mijał czas. Minęło go całkiem sporo, nim stanąłem w obliczu wielce dostojnie wyglądającego indywiduum w bizantyńskim odpowiedniku liberii, które to indywiduum przyjrzało mi się nieufnie.
— Tak?
— Proszę przekazać wyrazy szacunku szanownemu Leonowi i jego małżonce Pulcherii. Łaskawie proszę też przekazać im…
— Szanownej co?
— Szanownej Pulcherii, żonie Leona Dukasa. Jestem Grzegorz Markezinis z Epiru, kuzyn Temistoklesa Metaxasa, i zaledwie kilka tygodni temu byłem gościem uczty, na której…
— Żona Leona Dukasa ma na imię Euprepia — stwierdził majordomus lodowatym tonem.
— Euprepia?
— Euprepia Dukas jest panią tego domu. Czego sobie życzysz? Jeśli pijany nawiedziłeś to domostwo pośrodku dnia, by zakłócić spoczynek szacownego Leona Dukasa, osobiście…
— Zaczekaj — przerwałem mu. — Euprepia? Nie Pulcheria? W mej dłoni znikąd pojawił się złoty bezan i szybko znikł w oczekującej go dłoni majordomusa. — Nie jestem pijany, a to sprawa wagi państwowej. Kiedy Leon poślubił tę… tę Euprepię?
— Cztery lata temu.
— Cztery… cztery lata temu? Nie, to przecież niemożliwe! Pięć lat temu poślubił Pulcherię, która…
— Popełniasz błąd, cudzoziemcze. Szacowny Leon ma tylko jedną żonę, Euprepię Makrembolitissa, matkę jego syna Bazylego i córki Zoe…
W wyciągniętą dłoń opuściłem kolejnego bezana.
— Jego najstarszym synem — wyszeptałem, oszołomiony — jest Nicetas, który jeszcze nawet się nie urodził, Leon w ogóle nie będzie miał syna imieniem Bazyli i… mój Boże, żartujecie sobie ze mnie, prawda?
— Na Chrystusa Pantokratora, nie wypowiedziałem słowa, które nie byłoby słowem prawdy! — przysiągł majordomus dźwięcznym głosem.
Zrozpaczony, poklepałem sakiewkę bezanów.
— Czy mógłbym uzyskać audiencję u szacownej Euprepii? spytałem.
— Być może, być może. Niestety, pani jest nieobecna. Od trzech miesięcy wypoczywa w pałacu Dukasów na wybrzeżu Trebizondu, oczekując przyjścia na świat kolejnego dziecka.
— Trzech miesięcy? A więc żadna uczta nie odbyła się tu przed kilku zaledwie tygodniami?
— Nie, panie.
— I cesarz Aleksy nie uświetnił jej swą obecnością? Ani Temistokles Metaxas? Ani Grzegorz Markezinis z Epiru? Ani…
— Żaden z nich, panie. Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?
— Nie… nie sądzę — odparłem. Zataczając się odszedłem od bram pałacu jak człowiek, w którego uderzył piorun zesłany nań przez mściwych bogów.
Zmiażdżony, z opuszczoną głową, szedłem na południowy wschód brzegiem Złotego Rogu, aż dotarłem do labiryntu sklepików, stoisk i gospod niedaleko miejsca, gdzie w przyszłości stanąć miał most Galata i gdzie dziś nadal znajduje się labirynt sklepików, stoisk i gospod. Szedłem wąskimi, krętymi, krzyżującymi się alejkami jak żywy trup nie wiedzący, dokąd idzie i po co. Nie widziałem nic i nic nie myślałem, stawiałem po prostu nogę za nogą, aż wczesnym popołudniem kismet znów złapał mnie za jaja.
Wtoczyłem się do jakiejś zupełnie przypadkowej gospody, piętrowego budynku z surowych desek. Kilku kupców popijało w niej pierwszy tego dnia kielich wina. Opadłem ciężko przy pokrzywionym, chwiejnym stole w pustyni kącie sali. Siedziałem, gapiąc się tępo w ścianę, rozmyślając o Leonie Dukasie i jego ciężarnej żonie, Euprepii.
Przed stolikiem pojawiła się interesująca, nawet z daleka, posługaczka.
— Wina? — spytała.
— Owszem. Im mocniejsze, tym lepiej.
— To może trochę pieczonej baraniny?
— Nie jestem głodny.
— Mamy tu doskonałą baraninę.
— Nie jestem głodny — powtórzyłem, z rosnącym zainteresowaniem przyglądając się jej kostkom. Niezłe były. Podniosłem wzrok na łydki; dalej nie widziałem nic oprócz zwojów prostej, wręcz prostackiej tkaniny. Dziewczyna odeszła, po czym powróciła z winem. Stawiając je przede mną pochyliła się, suknia rozsunęła się pod jej szyją i oto miałem przed oczami dwie jasne, duże, śliczne, chwiejące się swobodnie piersi o różanych sutkach.
Dopiero teraz spojrzałem jej w twarz.
Dziewczyna mogłaby być siostrą bliźniaczką mojej Pulcherii.
Te same ciemne wesołe oczy. Ta sama cudowna oliwkowa cera. Te same pełne usta i ten sam cienki, orli nos. Ten sam wiek, około siedemnastu lat. Różnica między tą dziewczyną a mą Pulcheria była różnicą stroju, postawy, wyrazu. Ta ubrana była prostacko, brakowało jej arystokratycznej elegancji i swobody, sprawiała za to wrażenie wiecznie urażonej, jakby żyła poniżej swego stanu i winiła za to los.
— Mogłabyś być Pulcheria — wyrwało mi się.
— Co za nonsens! — roześmiała się ochryple.
— Znałem dziewczynę, bardzo do ciebie podobną… miała na imię Pulcheria…
— Jesteś szalony czy tylko pijany? Ja mam na imię Pulcheria.
Nie podobają mi się twe żarty, panie nieznajomy.
— Ty… Pulcheria…
— Ależ oczywiście.
— Pulcheria Dukas?
Roześmiała mi się w twarz.
— Mówisz: Dukas? Teraz wiem, że jesteś szaleńcem. Nazywam się Pulcheria Fotis, jestem żoną Herakliusza Fotisa, karczmarza.
— Pulcheria… Fotis… — powtórzyłem, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówię. — Pulcheria Fotis… żona Herakliusza Fotisa…
Pochyliła się, po raz drugi podsuwając mi pod nos swe piękne piersi. Już nie kpiąca, lecz raczej przestraszona, powiedziała szeptem:
— Po twym stroju poznać można, że jesteś kimś ważnym. Czego tu chcesz? Czy Herakliusz popełnił jakieś przestępstwo?
— Przyszedłem napić się wina — uspokoiłem ją. — Ale posłuchaj, chcę wiedzieć tylko jedno — czy jesteś tą Pulcheria, która urodziła się jako Pulcheria Botanides?
Spojrzała na mnie, oniemiała ze zdumienia.
— Skąd wiecie, panie?
— A więc tak?
— Tak — przytaknęła ma umiłowana Pulcheria, opadając ciężko na ławę przy moim stole. — Ale… ale już nie jestem Botanides. Już nie… od pięciu lat… od czasu gdy Herakliusz… ten obrzydliwy Herakliusz… — tak się wzruszyła, że aż wypiła wino z mojego kielicha. — Kim jesteś, obcy człowieku? — spytała nagle.
— Nazywam się Grzegorz Markezinis. Pochodzę z Epiru.
To imię nic jej nie powiedziało.
— Jestem kuzynem Temistoklesa Metaxasa — dodałem.
Aż się zachłysnęła.
— Wiedziałam, że musisz być kimś ważnym! — wydyszała. — Czego ode mnie chcesz?
Obecni w gospodzie zaczęli się nam przyglądać, nie ukrywając zainteresowania.
— Czy możemy porozmawiać na osobności? — spytałem wobec tego.
Spojrzała na mnie chłodno, taksujące.
— Momencik — rzuciła i wyszła z gospody. Usłyszałem, jak krzyczy na kogoś, właściwie wrzeszczy niczym uliczna przekupka. Po chwili zobaczyłem wchodzącą na salę obdartą, może piętnastoletnią dziewczynę.
— Zajmij się wszystkim, Anno — poinstruowała ją ma umiłowana. — Ja będę teraz zajęta. — Do mnie zaś powiedziała: — Możemy iść na górę.
Poprowadziła mnie do sypialni na piętrze. Bardzo uważnie zaryglowała za nami drzwi.
— Mój mąż — poinformowała — pojechał do Galary po mięso. Nie wróci wcześniej niż za dwie godziny. A gdy tej obrzydliwej świni nie ma w domu, chętnie dorobię sobie bezana lub dwa. Zwłaszcza gdy mężczyzna jest tajemniczy i przystojny.
Szata upadła na, deski podłogi. Pulcheria stała przede mną bezwstydnie naga. Uśmiechała się wyzywająco i ten uśmiech powiedział mi, że jej dawne ja pozostało nienaruszone, choć otaczający tę dziewczynę świat upokarzał ją na każdym kroku. W oczach płonęło jej namiętne pożądanie.
Читать дальше