Kiedy zorientowałem się, co ci ludzie rzeczywiście o mnie myślą, poczułem nieprzepartą ochotę, by samemu wezwać Patrol Czasowy, wyznać grzechy i ochotniczo poddać się wymazaniu. Dusza uciekła mi w pięty, męskość się skurczyła. Ja, który miałem cesarzowe, zdobyłem tajemniczą arystokratkę, rozmawiałem z władcami, ja — ostatni z Dukasów, ja, który bez strachu kroczyłem przez stulecia, jak błyskotliwy kurier w stylu Metaxasa, ja… byłem dla tych ludzi tylko pewną nędzną, nieapetyczną ożywioną substancją. Byłem faex na dwóch nogach. Faex to liczba pojedyncza od faeces. Niedokształconym wyjaśniam, że chodzi o gówno.
Metaxas, który nie odezwał się ani razu przez ostatnie piętnaście minut, powiedział w końcu:
— Jeśli ci, którzy mają ruszać na poszukiwania, są gotowi do drogi, przygotuję rydwan, żeby zabrał was do miasta.
— Nie przydzieliliśmy jeszcze czasów — odparł Kolettis potrząsając głową. — Ale to potrwa najwyżej minutkę.
Rozpoczęła się ożywiona dyskusja nad tablicą. Zdecydowano, że Kolettis weźmie lata 700–725, Plastiras lata 1150–1175, a ja 725–745. Pappas przywiózł ze sobą kombinezon, więc miał sprawdzić lata zarazy, 745-747, na wypadek gdyby Sauerabend się w nich zaplątał.
Wydało mi się dziwne, że ludzie ci — przy tym, co o mnie sądzili — pozwolili mi na samodzielny skok w czasie; no, ale prawdopodobnie byli zdania, że gorszych szkód spowodować nie sposób. Pojechaliśmy do miasta jednym z rydwanów Metaxasa. Każdy z nas miał mały, lecz niezwykle wierny portret Sauerabenda; namalował go na werniksowanym drzewie współczesny bizantyński artysta na jęty przez naszego gospodarza. Malarz pracował z holofotografii ciekawe, co sobie przy tym myślał!
Kiedy znaleźliśmy się w mieście, rozdzieliliśmy się i jeden po drugim skoczyliśmy w czasy, które mieliśmy przeszukać. Ja zmaterializowałem się w 725 roku i dopiero wówczas zdałem sobie sprawę z tego, jaki spłatano mi figiel.
Były to bowiem początki ikonoklazmu. Cesarz Leon III odrzucił właśnie kult świętych wizerunków. Większość Bizantyńczyków była jeszcze wówczas iconodules — bałwochwalcami. Rozprawę z ikonami cesarz rozpoczął od atakowania ich kultu w mowach i kazaniach, a potem zniszczył ikonę Chrystusa w kaplicy Chalke, czyli Spiżowego Domu, stojącego naprzeciwko Wielkiego Pałacu. Potem miał już z górki. Wyroki sypały się i na wizerunki, i na ich twórców, syn Leona wydał nawet proklamację głoszącą: „Z Kościoła chrześcijańskiego odrzuca się, oddala i wyklina wszystko, co przez szatańską sztukę zrobione jest na podobieństwo wszelkiego stworzenia Bożego, w każdym materiale”.
I w tej właśnie epoce miałem łazić po mieście z portrecikiem Conrada Sauerabenda pytając ludzi: „Przepraszam, czy ktoś widział może tego mężczyznę?”.
Mój obrazek nie był, ściśle rzecz biorąc, ikoną. Nikt, kto choćby raz rzucił nań okiem, nie pomyliłby Sauerabenda ze świętym. Mimo wszystko przysporzył mi sporo kłopotów.
— Przepraszani, czy ktoś widział może tego mężczyznę? — wypytywałem, wyciągając zza pazuchy portrecik.
Pytałem na rynku.
Pytałem w łaźniach.
Pytałem na stopniach Hagia Sophii.
Pytałem przed Wielkim Pałacem.
— Przepraszam, czy ktoś widział może tego mężczyznę? — pytałem przed Hipodromem, podczas meczu polo.
I na dorocznym rozdawaniu biednym chleba i ryb, mającym miejsce zawsze jedenastego maja, w rocznicę założenia miasta.
I przed kościołem Świętych Sergiusza i Bakchusa.
— Szukam pewnego mężczyzny. Oto jego portret.
Przeważnie nie zdążałem nawet go wyjąć. Ludzie widzieli, jak wyciągam na światło dzienne ikonę, i uciekali wrzeszcząc: Ikonodule! Bałwochwalczy pies! Modli się do wizerunków!”.
— Ależ to nie… ja tylko szukam… proszę nie mylić tego z… czy mógłby pan tu wrócić?
Popychano mnie, potrącano, opluwano. Gwardia nie wahała się mnie bić, mnisi-ikonoklaści miotali przekleństwa. Parę razy otrzymałem zaproszenie na tajemne spotkania ikonodulos.
Fajnie, tyle że nie dowiedziałem się niczego o Conradzie Sauerabendzie.
Mimo wszystko jednak zawsze znajdowało się parę osób, gotowych przyjrzeć się jego portretowi. Żadna nie rozpoznała Sauerabenda, choć parę twierdziło, że może widziało kogoś podobnego. Dwa dni zmarnowałem tropiąc kogoś rzekomo podobnego do mojego turysty, a kiedy go już wytropiłem, nie znalazłem najmniejszego podobieństwa.
Nie poddawałem się jednak. Skakałem z roku w rok. Trzymałem się blisko grup turystów oczekując, że może Sauerabend zatęsknił za ludźmi ze swojego czasu.
Nic. Jedno wielkie okrągłe zero.
W końcu, zmęczony i obolały, wróciłem w rok 1105. W willi Metaxasa zastałem tylko Pappasa, sprawiającego wrażenie jeszcze bardziej zmordowanego i zniechęconego ode mnie.
— Przecież to bez sensu — westchnąłem ciężko. — Nigdy go nie znajdziemy. Szukamy… szukamy…
— Igły w stogu czasu — podpowiedział mi ochoczo Pappas.
Zarobiłem sobie na krótki odpoczynek przed powrotem w tę długą noc 1204 roku i zwolnieniem na poszukiwania mego dublera. Wykąpałem się, przespałem, parę razy wziąłem do łóżka pachnącą czosnkiem niewolnicę i pogrążyłem się w ponurych rozmyślaniach. Wrócił Kolettis — nic. Wrócił Plastiras — to samo. Obaj skoczyli pod prąd, bo mieli przecież swe zawodowe obowiązki. Ich miejsce zajęli Gompers, Herschel i Melamed, którym właśnie zaczęła się przerwa — wszyscy trzej natychmiast zabrali się za poszukiwanie Sauerabenda. Im więcej kurierów pomagało mi w potrzebie, tym gorzej się czułem.
Postanowiłem jak najprędzej pocieszyć się w ramionach Pulcherii.
To znaczy, chodzi o to, że jak długo przebywałem w odpowiedniej epoce i jak długo Jud B się z nią nie spotkał, wydawało mi się to właściwe. W końcu przecież umówiliśmy się na randkę. Właściwie to nawet ostatniej nocy Pulcheria powiedziała mi przecież: „Spotkamy się za dwa dni? Wszystko załatwię”.
Jak dawno mi to powiedziała?
Co najmniej dwa tygodnie temu czasu lokalnego. Może nawet trzy?
Miała wysłać mi liścik na adres Metaxasa, informując mnie o terminie i miejscu następnego spotkania. Zajęty Sauerabendem całkiem o tym zapomniałem i teraz rozpocząłem szalony bieg po willi, wypytując lokai oraz majordomusa, czy przypadkiem z miasta nie dostarczono dla mnie żadnej wiadomości.
— Nie — odpowiedziała mi zgodnie służba. — Nie było dla pana żadnej wiadomości.
— Przypomnijcie sobie, błagam. Oczekuję ważnego listu z pałacu Dukasów. Od Pulcherii Dukas.
— Kogo?
— Pulcherii Dukas.
— Nie mamy żadnych informacji.
Ubrałem się w najbardziej odświętny ze wszystkich mych strojów. Pojechałem do Konstantynopola konno. Czy ośmielę się stawić w pałacu Dukasów bez formalnego zaproszenia? Ha! Byłem już tam jako kuzynek z prowincji; to powinno rozwiązać problem możliwego naruszenia dworskiej etykiety.
U wrót rodowej siedziby zadzwoniłem na służbę. Pojawił się stary sługa — ów sługa, który pamiętnej nocy wskazał mi drogę do mej sypialni. Uśmiechnąłem się do niego przyjacielsko, on jednak odpowiedział mi nic nie pojmującym spojrzeniem. Pewnie zapomniał.
— Proszę przekazać pozdrowienia czcigodnemu Leonowi i jego małżonce, Pulcherii — powiedziałem. — Czy możesz poinformować ich, że chciałby się z nimi spotkać Grzegorz Markezinis z Epiru?
— Czcigodnemu Leonowi i… — powtórzył sługa.
— Czcigodnej Pulcherii — oświeciłem go. — Z pewnością mnie pamiętają. Jestem kuzynem Temistoklesa Metaxasa i… — zawahałem się. Głupio było tak tłumaczyć się przed sługą, nawet starym. Wezwij majordomusa — warknąłem.
Читать дальше