Lawler spojrzał szybko na ręce duchownego, na jego paznokcie, jakby szukał tam czarnego brudu z Sunrise. Oczy Quillana podążyły za jego wzrokiem, uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.
Lawler dodał:
— Słyszałem, jak w ubiegłym tygodniu rozmawiał pan z Delagardem we wspólnym domu o planecie, na której mieszkał pan przed przybyciem tutaj. Pamiętam każde słowo, które pan powiedział. Jak ląd tam wydawał się ciągnąć bez końca, najpierw obszary trawy, potem las, góry, a za górami pustynia, cały czas siedziałem tam starając się wyobrazić sobie, jak to wszystko naprawdę wygląda. Jednak, oczywiście, nigdy nie będę tego wiedział. Stąd nie możemy się dostać na inne światy, prawda? Dla nas równie dobrze mogłyby one nie istnieć. A ponieważ na Hydros każde miejsce jest takie samo, nie zachęca mnie to do włóczęgi.
— Rzeczywiście — powiedział smutno Quillan, a po chwili dodał: — To jednak nie jest typowe, nieprawdaż?
— Typowe dla kogo?
— Ludzi mieszkających na Hydros. Mam na myśli niechęć do podróżowania.
— Kilku z nas jest wędrowcami. Ci lubią zmieniać wyspy co pięć lub sześć lat. Inni nie są tacy. Powiedziałbym, że większość nie jest. W każdym razie ja nie jestem.
Quillan rozważył to.
— Rzeczywiście — powtórzył jakby przetrawiając jakąś złożoną informację. Wydawało się, że na razie wyczerpał swój ciąg pytań, więc należało oczekiwać jakiejś doniosłej konkluzji.
Lawler obserwował go bez większego zainteresowania, uprzejmie czekając na to, co jeszcze Quillan mógł mieć do powiedzenia.
Tymczasem upłynęła długa chwila, a Quillan wciąż milczał. Najwidoczniej mimo wszystko nie zamierzał powiedzieć nic więcej.
— Taak — rzekł Lawler. — Myślę, że czas otworzyć zakład. — Zaczął iść w dół ścieżką w stronę chat.
— Proszę poczekać — powiedział Quillan. Lawler odwrócił się i obejrzał.
— Słucham?
— Czy dobrze się pan czuje, doktorze?
— Dlaczego? Czy wyglądam na chorego?
— Wygląda pan na zdenerwowanego — powiedział ' !Quillan. — Nieczęsto tak pan wygląda. Kiedy pierwszy raz pana spotkałem, uderzyło mnie, że jest pan człowiekiem, (który po prostu przeżywa swoje życie, dzień po dniu, godzina po godzinie, przyjmując wszystko, co mu ono przyniesie. Jednak dzisiejszego ranka wygląda pan jakoś inaczej. Ten pański wybuch na temat innych światów… nie wiem. To zupełnie do pana niepodobne. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że naprawdę pana znam.
Lawler rzucił duchownemu ostrożne spojrzenie. Nie czuł się na siłach opowiadać mu o trzech zmarłych nurkach w szopie na Molu Jolly'ego.
— Zeszłej nocy myślałem o kilku rzeczach. Nie spałem dobrze. Nie sądziłem, że to tak rzuca się w oczy.
— Umiem dostrzegać takie rzeczy — powiedział z uśmiechem Quillan. Jego jasnoniebieskie oczy, zwykle odległe, a nawet pozbawione wyrazu, teraz wydawały się niezwykle przenikliwe. — To nie jest trudne. Niech pan posłucha, Lawler, jeśli kiedykolwiek chciałby pan porozmawiać ze mną o czymś, o czymkolwiek, po to tylko, by zrzucić ciężar z piersi…
Lawler zaśmiał się i wskazał na swoją nagą pierś.
— Jak widać, nic na niej nie leży, prawda?
— Pan wie, o co mi chodzi — powiedział Quillan. Przez chwilę coś wydawało się narastać między nimi, jakieś iskrzące napięcie, jakieś sprzężenie, którego Lawler nie chciał i które go nie cieszyło. Potem duchowny uśmiechnął się znowu, dobrotliwie, zbyt dobrotliwie, rozmyślnie uprzejmym, niewyraźnym, łaskawym uśmiechem zamierzonym na stworzenie między nimi dystansu. Podniósł jedną rękę w górę, w geście, który mógł być błogosławieństwem lub odprawą, skinął głową, odwrócił się i odszedł.
Kiedy Lawler zbliżył się do swojej chaty, zobaczył kobietę o długich, czarnych włosach czekającą na niego na zewnątrz. Pacjentka, pomyślał. Stała odwrócona plecami do niego i nie był pewien, kto to jest. Przynajmniej cztery kobiety na Sorve miały takie włosy.
W osadzie, w której mieszkał Lawler, znajdowało się trzydzieści warag, kolejne sześćdziesiąt, nie wszystkie zamieszkałe, stało dalej, na końcu wyspy. Nieregularne, szare konstrukcje, niesymetryczne, lecz przypominające kształtem wydrążone w środku piramidy, wysokości podwójnego wzrostu wysokiego mężczyzny i zwężające się u góry w tępo zakończony, pochylony stożek. Tuż pod wierzchołkiem miały wybite otwory okienne, nachylone na zewnątrz, tak że deszcz przedostawał się do środka tylko przy najbardziej ulewnych burzach, i to z trudem. Wykonano je z jakiegoś grubego, przypominającego celulozę materiału, szorstkiego i pomarszczonego — czegoś wyjętego z morza; a skąd, jak nie z morza? — najwidoczniej bardzo dawno temu. Materiał był solidny i trwały. Kiedy uderzyło się w chatę kijem, dźwięczała jak metalowy dzwon. Pierwsi osadnicy przybywszy tutaj, znaleźli je gotowe i wykorzystali jako tymczasowe mieszkanie. Upłynęło jednak ponad sto lat, a wyspiarze ciągle w nich mieszkali. Nikt nie wiedział, dlaczego znalazły się tutaj. Niemal na każdej wyspie znajdowały się osady takich chat; być może opuszczonych siedzib jakiegoś wymarłego stworzenia, które niegdyś dzieliło wyspę ze Skrzelowcami. Domy Skrzelowców były zupełnie innego rodzaju; nietrwałe szopy z morskich wodorostów, które burzyli i wymieniali co kilka tygodni, podczas gdy te konstrukcje wydawały się tak niezniszczalne, jak nic innego na tym wodnym świecie. — Czym one są? — pytali wcześniej osadnicy, a Skrzelowcy odpowiadali po prostu: — To waragi. — Nikt me wiedział, co oznacza to słowo. Porozumienie się ze Skrzelowcami nawet teraz było bardzo trudne. Gdy Lawler podszedł bliżej, zobaczył, że kobietą czekającą na niego jest Sundira Thane. Podobnie jak duchowny, ona również była przybyszem na Sorve. Wysoka, poważna, młoda kobieta przybyła z wyspy Kentrup kilka miesięcy wcześniej, jako pasażer jednego ze statków Delagarda. Zajmowała się konserwacją i naprawą — łodzi, sieci, sprzętu, wszystkiego — lecz, jak się wydawało, naprawdę interesowali ją Hydranie. Lawler słyszał, że była ekspertem w dziedzinie ich kultury, biologii oraz innych aspektów ich życia.
— Czy jestem zbyt wcześnie? — zapytała.
— Nie, jeśli pani tak nie uważa. Proszę wejść.
Wejście do chaty Lawlera było niskim, trójkątnym wycięciem w ścianie, jakby przeznaczonym dla gnomów. Lawler przykucnął i przecisnął się przez nie. Podążyła za nim kucając i szurając nogami. Była prawie tak wysoka jak on. Wyglądała na spiętą, skupioną i zamyśloną.
Blade światło poranka wpadało ukosem do chaty Na parterze cienkie ścianki działowe, z tego samego materiału co ściany zewnętrzne, dzieliły chatę na trzy pomieszczenia, każde małe i kanciaste — pokój przyjęć, sypialnię i poczekalnię służącą za salonik.
Była dopiero siódma rano. Lawler odczuwał coraz dotkliwszy głód. Zdał sobie jednak sprawę, że śniadanie będzie musiało poczekać jeszcze chwilę. Niedbale odmierzył do kubka kilka kropel nalewki z uśmierzychy, dodał trochę wody i wysączył mieszankę, jakby nie było to nic innego, tylko lekarstwo przepisane na użytek każdego ranka. W pewnym sensie tak było. Lawler obrzucił kobietę szybkim, pełnym winy spojrzeniem. Nie zwracała wcale uwagi na to, co robił. Przyglądała się jego małej kolekcji pamiątek z Ziemi. Jak każdy, kto tutaj przychodził. Ostrożnie przejechała palcem wzdłuż wyszczerbionej krawędzi małej, pomarańczowo-czarnej skorupy, po czym pytająco spojrzała przez ramię na Lawlera.
— Pochodzi z miejsca zwanego Grecją — powiedział. — Bardzo znane miejsce na Ziemi, bardzo dawno temu.
Читать дальше