Większość tych, którym kiwał na powitanie idąc łagodnie wznoszącą się, twardą, jaskrawożółtą, wyplataną ścieżką, znał od dziesiątków lat. Cała populacja Sorve zrodziła się na Hydros, z czego ponad połowa, podobnie jak on sam, urodziła się i wychowała tutaj, na tej wyspie. Tak więc przeważnie nie byli to ludzie, którzy postanowili spędzić całe swe życie na tej obcej bańce wodnej, lecz żyli tutaj, ponieważ nie dano im żadnego wyboru. W momencie urodzenia loteria życia po prostu wręczyła im bilet na Hydros, a raz znalazłszy się tutaj, nie można było się stąd wydostać. Nie było tu lotnisk międzyplanetarnych, a opuścić to miejsce można było tylko umierając. Urodzenie się tutaj przypominało wyrok dożywocia. To dziwne, że w galaktyce pełnej nadających się do zamieszkania i zamieszkałych światów nie miało się żadnego wyboru co do miejsca, w którym chciałoby się żyć. Lecz byli też inni, którzy przybyli wpadając tutaj z zewnątrz za pomocą kapsuły, ci, którzy mieli wybór, którzy mogli udać się w dowolne miejsce świata i z wyboru przybyli tu, wiedząc, że nie ma drogi odwrotu. To było jeszcze dziwniejsze.
Pierwszym, którego spotkał, był Dag Tharp, szef radia dorabiający jako dentysta i czasami pomagający Lawlerowi jako anestezjolog, mały, kanciasty człowieczek o czerwonej twarzy i słabowitym wyglądzie, sękatej szyi i wielkim, haczykowatym nosie, wystającym spomiędzy malutkich oczu, oraz prawie pozbawionych mięśni ustach. Później nadszedł Sweyner, wytwórca narzędzi i szkła, nieduży, starszy mężczyzna, guzłowaty i zdeformowany, oraz jego guzłowata i zdeformowana żona, która wyglądała jak jego siostra bliźniaczka. Niektórzy z nowych osadników podejrzewali nawet, że jest nią naprawdę, lecz Lawler wiedział lepiej. Żona Sweynera była kuzynką Lawlera w drugim pokoleniu, a Sweyner nie był żadnym krewnym — ani jego, ani jej. Sweynerowie, podobnie jak Tharp, urodzili się tutaj i byli tubylcami na Sorve. Zwyczajowo uważano, że nie należy poślubiać kobiety z tej samej wyspy, tak jak to zrobił Sweyner, i właśnie to oraz ich zewnętrzne podobieństwo dawało powody do plotek.
Lawler znajdował się teraz blisko wysokiego grzbietu wyspy, na głównym tarasie. Prowadziła tutaj szeroka, drewniana rampa. Na Sorve nie stosowano schodów: przysadziste, niesprawne nogi Skrzelowców nie nadawały się: do pokonywania schodów. Lawler szybkim krokiem przemierzył rampę i wkroczył na taras, płaski obszar sztywnych, twardych, ciasno powiązanych włókien wodnego bambus-a o szerokości pięćdziesięciu metrów, laminowanych i lakierowanych sokiem z seppeltanu, wspartych na ciężkich, czarnych kratownicach ze zdrewniałych wodorostów. Przez środek przechodziła długa i wąska główna droga wyspy. Idąc w lewo można było dojść do części zamieszkałej przez: Skrzelowców, a idąc w prawo dochodziło się do slumsów zajmowanych przez ludzi. Lawler poszedł w prawo.
— Dzień dobry, panie doktorze — zamruczał Natim Gharkid w odległości około dwudziestu kroków w dół drogi, odsuwając się, aby przepuścić Lawlera.
Gharkid przybył na Sorve przed czterema lub pięcioma laty z jakiejś innej wyspy — łagodny człowiek o ciemnej, gładkiej skórze, któremu nie udało się jeszcze v żaden znaczący sposób dopasować do życia w społeczności. Jako farmer uprawiający glony spędzał całe dnie zbierając morskie wodorosty na płyciznach. To wszystko, czym się zajmował. Większość ludzi na Hydros miała różnorakie zajęcia w tak małej grupie konieczne było opanowanie kilku umiejętności. Jednak Gharkid nie wydawał się tym przejmować. Lawler pełnił nie tylko funkcję lekarza wyspy, ale również aptekarza, meteorologa, grabarza i — jak najwidoczniej sądził Delagard — weterynarza. Tym czasem Gharkid był tylko plantatorem glonów i nikim więcej. Lawler uważał, że prawdopodobnie pochodził on z Hydros, ale nie był tego pewien, ten człowiek bowiem bardzo rzadko mówił coś o sobie. Gharkid był najskromniejszym ze znanych Lawlerowi ludzi; milczący, cierpliwy i pracowity, miły, lecz nieodgadniony — nieokreślona, cicha obecność i niewiele więcej.
Mijając się wymienili zdawkowe uśmiechy.
Potem nadeszły rzędem trzy kobiety, wszystkie w luźnych zielonych szatach: siostry Halla, Mariam i Thecla, które parę lat wcześniej założyły pewien rodzaj klasztoru na samym końcu wyspy, za popielnią, w której gromadzono wszelkie rodzaje kości, przetwarzane potem na wapno, a następnie na mydło, atrament, farby i chemikalia o stu rozmaitych przeznaczeniach. Zazwyczaj nikt prócz popielarzy tam nie chodził; siostry, mieszkając za składem kości, były bezpieczne od wszelkiej ingerencji. Jednakże był to dziwny wybór. Od założenia klasztoru siostry miały tak mało do czynienia z mężczyznami, jak tylko to było możliwe. Dotąd było ich już jedenaście, prawie jedna trzecia wszystkich kobiet na Sorve: ciekawa ewolucja, unikalna w krótkiej historii wyspy. Delagard snuł sprośne domysły na temat tego, co tam się działo. Bardzo prawdopodobne, że miał rację.
— Siostro Halla — powiedział Lawler, pozdrawiając je. — Siostro Mariam. Siostro Thecla.
Spojrzały na niego, jak gdyby powiedział coś plugawego. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Główny zbiornik znajdował się tuż ponad nim, kryty, okrągły pojemnik o wysokości trzech i średnicy pięćdziesięciu metrów, skonstruowany z polakierowanych kołków bambusa morskiego, związanych pomarańczowymi obręczami z liści glonów i uszczelniony wewnątrz czerwoną smołą, wyprodukowaną z ogórków wodnych. Ze zbiornika wychodził skomplikowany labirynt drewnianych rur biegnących w kierunku chat, znajdujących się tuż za nim. Ten zbiornik był najprawdopodobniej najważniejszą konstrukcją w osadzie. Zbudowali go pierwsi ludzie, którzy tutaj dotarli, jakieś pięć generacji wstecz, na początku dwudziestego czwartego wieku, kiedy Hydros była ciągle jeszcze używana jako karna kolonia i wymagała stałego utrzymania, łatania, uszczelniania i dociskania bez końca. Przez ostatnie dziesięć lat mówiło się o wymianie zbiornika na coś bardziej eleganckiego, lecz jak dotąd nic nie zrobiono i Lawler wątpił, żeby w przyszłości coś się zmieniło. Zbiornik dość dobrze służył swoim celom.
Podchodząc do wielkiego, drewnianego zbiornika Lawler zobaczył duchownego, który niedawno przybył na Hydros, ojca Quillana z Kościoła Wszystkich Światów, wychylającego się wolno zza niego i robiącego coś nadzwyczaj dziwnego. Co każde dziesięć kroków Quillan zatrzymywał się, obracał twarzą do ściany zbiornika i wyciągał ramiona, jak gdyby chciał go objąć, z namysłem przyciskając końce palców do ściany tu i tam, jakby poszukując przecieków.
— Obawia się pan, że ściana trzaśnie? — zawołał do niego Lawler. Duchowny był przybyszem spoza tego świata. Na Hydros przebywał niecały rok, a na Sorve pojawił się kilka tygodni wcześniej. — Nie ma potrzeby się o to martwić.
Quillan szybko obejrzał się, wyraźnie zmieszany. Odjął ręce od ściany zbiornika.
— Dzień dobry, Lawler.
Duchowny był krępym mężczyzną o surowym wyglądzie, łysiejącym i gładko wygolonym, który mógł równie dobrze mieć czterdzieści pięć, co sześćdziesiąt lat. Był szczupły, jak gdyby wypocił z siebie całe ciało, miał długą, owalną twarz i bardzo kościsty nos. Oczy, głęboko osadzone, miały kolor chłodnego, jasnego błękitu, skóra zaś była bardzo blada i wyglądała na wybieloną, choć jednostajna dieta, składająca się z. produktów pochodzenia morskiego, którymi żywili się ładzie na Hydros, zaczynała nadawać mu charakterystyczną, śniadą cerę o morskim odcieniu, którą posiadali starzy osadnicy: można by powiedzieć, że glony wydostawały się przez skórę.
Читать дальше