Wyjął z szafki małą, suchą tykwę, przelał do niej kilka centylitrów różowego płynu i zakorkował zwitkiem morskiego plastyku.
— To lek, który produkuję sam z uśmierzychy, jednego z glonów rosnących w zatoce. Każdego ranka proszę brać pięć lub sześć kropel — nie więcej — w szklance wody. To silny środek. — Zmierzył ją skupionym, przenikliwym wzrokiem. — Roślina zawiera mnóstwo silnych alkaloidów, które mogą zwalić z nóg. Wystarczy przeżuć jeden mały listek glonu, aby stracić przytomność na cały tydzień lub na wieczność. To tutaj jest bardzo rozcieńczonym wyciągiem, ale proszę zachować ostrożność.
— Czy nie brał pan sam tego lekarstwa zaraz po przyjściu tutaj? — A więc jednak zwracała uwagę. Bystre oczy, uważny obserwator. Interesujące.
— Ja też denerwuję się od czasu do czasu — powiedział Lawler.
— Czy to ja pana niepokoję?
— Podobnie jak inni pacjenci. W rzeczywistości niewiele wiem o medycynie i nienawidzę myśli, że mogliby to odkryć. — Roześmiał się z przymusem. — Nie, to nieprawda. Nie wiem tak dużo, jak powinienem, lecz wystarczająco, aby dawać sobie radę. Jednak to lekarstwo uspokaja mnie, kiedy mam zły poranek, a dzisiejszy dzień nie zaczął się dla mnie zbyt dobrze. To nie miało nic wspólnego z panią. Proszę, równie dobrze może pani wziąć pierwszą dawkę już teraz.
Odmierzył ją dla niej. Wypiła ostrożnie małymi łyczkami, niepewnie. Skrzywiła się, gdy poczuła dziwnie słodki smak alkaloidów.
— Czy czuje pani skutek? — zapytał Lawler.
— Natychmiast! Hej, to dobry środek!
— Być może zbyt dobry. Troszeczkę zdradliwy. — Dokończył zapisków w jej karcie. — Pięć kropel w szklance wody każdego ranka, a następną porcję otrzyma pani dopiero po pierwszym następnego miesiąca.
— Aye, aye, sir!
Wszystkie rysy jej twarzy zmieniły się; wyglądała teraz znacznie spokojniej, chłodne, szare oczy były cieplejsze, prawie lśniły, wargi nie były tak mocno ściągnięte, napięte mięśnie policzków rozluźniły się trochę. Była młodsza. Ładniejsza. Lawler nie miał nigdy okazji obserwowania skutków działania ziela na kimś innym. Wydały mu się nieoczekiwanie dramatyczne.
— W jaki sposób odkrył pan ten lek? — Zapytała.
— Skrzelowcy używają uśmierzychy do połowu ryb w zatoce.
— Ma pan na myśli Mieszkańców?
Cierpka poprawka zaskoczyła Lawlera. Mieszkańcy — takim terminem określała siebie dominująca forma życia na Hydros. „Skrzelowcami” nazywał ich każdy, kto przebywał tu dłużej niż kilka miesięcy, a przynajmniej w tej okolicy. Możliwe, że termin był inny na wyspie, z której ona pochodziła, na odległym Morzu Lazurowym. Albo też był to termin używany teraz przez młodych ludzi. Terminologia się zmienia. Przypomniał sobie, że jest od niej o dziesięć lat starszy. Najprawdopodobniej jednak użyła tego formalnego terminu z szacunku, ponieważ wyobrażała sobie, że jest badaczem kultury Skrzelowców. Do licha, niech będzie, jak chce, postara się być uprzejmy.
— Tak, Mieszkańcy — powiedział. — Odrywają parę włókien i owijają je wokół przynęty, którą następnie rzucają rybom. Połykając przynętę ryby słabną i bezwładnie wypływają na powierzchnię. Wtedy ruszają Mieszkańcy i zbierają je nie przejmując się ich ostrymi jak noże mackami. Powiedział mi o tym pewien stary rybak o imieniu Jolly, kiedy byłem małym chłopcem. Później przypomniałem sobie o tym i poszedłem do zatoki poobserwować połowy Skrzelowców. Zebrałem też trochę ziela i zacząłem z nim eksperymentować. Myślałem, że będę mógł go użyć jako anestetyku.
— I mógł pan?
— Dla ryb tak. Nie wykonuję jednak zbyt wielu zabiegów chirurgicznych na rybach. Gdy użyłem go na ludziach, okazało się, że każda dawka wystarczająco silna, aby być dobrym anestetykiem, była śmiertelna. — Lawler uśmiechnął się ponuro. — Miałem okres prób i błędów. Głównie błędów. Ostatecznie jednak odkryłem, że bardzo rozcieńczona nalewka może być skutecznym środkiem uspokajającym. I jest, jak pani widzi. To fantastyczny środek. Moglibyśmy sprzedawać go w całej galaktyce, gdybyśmy mieli jakikolwiek środek transportu.
— A tak nikt o nim nie wie oprócz pana?
— I Skrzelowców — powiedział. — Proszę wybaczyć, Mieszkańców. I teraz pani. Tutaj nie ma dużego zapotrzebowania na środki uspokajające. — Zachichotał. — Wie pani, obudziłem się tego ranka z niedorzecznym pomysłem namówienia Mieszkańców, aby pozwolili nam przyczepić urządzenie do odsalania wody do swojej elektrowni, jeśli kiedykolwiek ją uruchomią. Chciałem im palnąć długą serdeczną mówkę na temat współpracy międzygatunkowej. To był idiotyczny pomysł, jeden z tych, co przychodzą do głowy nocą i znikają jak rosa wraz ze wschodem słońca, nigdy nie zgodziliby się na to. A co naprawdę powinienem był zrobić, to nafaszerować ich dużą dawką uśmierzychy. Założę się, że wtedy zrobiliby wszystko, o cokolwiek by się ich poprosiło.
Nie wyglądała na rozbawioną.
— Żartuje pan, prawda?
— Tak sądzę.
— Jeżeli nie, to proszę tego nawet nie próbować, ponieważ do niczego to pana nie zaprowadzi. To nie czas, by prosić Mieszkańców o przysługi. Są na nas dość poważnie rozgniewani.
— Z powodu? — zapytał Lawler.
— Nie wiem. Lecz najwyraźniej coś ich drażni. Wczoraj wieczorem poszłam na ich stronę wyspy, gdzie odbywała się wielka konferencja. Zobaczywszy mnie, wcale nie byli przyjacielscy.
— Czy kiedykolwiek są?
— W stosunku do mnie tak. Ale wczoraj nie chcieli nawet ze mną rozmawiać. Nie pozwolili mi się zbliżyć. Byli niezadowoleni. Czy wie pan cokolwiek o języku ciała Mieszkańców? Byli sztywni jak deski.
Nurki, pomyślał, muszą wiedzieć o nurkach. To musi być to. Nie była to jednak sprawa, o której Lawler chciałby rozmawiać właśnie teraz, ani z nią, ani z nikim innym.
— Problem z obcymi — powiedział — polega na tym, że są obcy. Nawet jeśli sądzimy, że rozumiemy, to naprawdę nie rozumiemy ani trochę. Nie widzę żadnej możliwości rozwiązania tego problemu. Proszę posłuchać, jeśli kaszel nie ustąpi w ciągu dwóch lub trzech dni, proszę przyjść jeszcze raz i zrobimy kilka innych testów. Proszę jednak przestać gryźć się tym, że ma pani grzyba zabójcę w płucach, dobrze? Cokolwiek by to było, to nie jest grzyb.
— Miło to usłyszeć. — Znowu podeszła do półki z pamiątkami. — Czy te wszystkie rzeczy pochodzą z Ziemi?
— Tak. Mój prapradziadek kolekcjonował je.
— Naprawdę? Prawdziwe rzeczy z Ziemi? — Dotknęła egipskiej statuetki i kawałka kamienia pochodzącego z jakiejś ważnej ściany, Lawler zapomniał gdzie.
— Prawdziwe rzeczy z Ziemi… Nigdy dotąd takich nie widziałam. Ziemia nie wydaje mi się nawet realna, czy pan uwierzy? Zawsze tak było.
— Dla mnie jest realna — powiedział Lawler. — Lecz znam wielu ludzi, którzy czują jak pani. Proszę mnie poinformować o tym kaszlu, dobrze?
Podziękowała mu i wyszła.
A teraz do śniadania, powiedział sobie Lawler, nareszcie.
Smaczny filet z ryby, grzanka z glonów i świeżo wyciśnięty sok z owocu managordo.
Czekał jednak zbyt długo. Nie miał dużego apetytu i tylko liznął śniadanie.
W chwilę później następny pacjent pojawił się przed jego chatą. Brondo Katzin, który zajmował się handlem rybnym, podniósł jeszcze żywą rybę-strzałę, ujmując ją z niewłaściwej strony, i miał teraz wbity w środek lewej dłoni jej gruby, lśniący, czarny kręgosłup o długości pięciu centymetrów.
— Proszę sobie wyobrazić, jaki byłem głupi — powtarzał ciągle baryłkowaty, niezbyt lotny Katzin. — Niech pan sobie wyobrazi.
Читать дальше