To była szansa, niezwykle nikła szansa. Wszystko, co mógł zrobić, to powiedzieć p r z e ż y j ę, w nadziei, że to może być prawda i jeśli będzie miał szczęście, tak się stanie. A jeśli nie będzie miał szczęścia?…
Nadzieja jest bardziej niepewna, ale i silniejsza od wiary, myślał chodząc po pokoju, podczas gdy w górze błyskały bezdźwięczne pioruny. W szczęśliwszych czasach pokłada się ufność w życiu, w złych pozostaje już tylko nadzieja. Ale ufność i nadzieja sprowadzają się do tego samego: stanowią niezbędne powiązanie umysłu z innymi umysłami, ze światem i czasem. Bez zaufania może istnieć człowiek, ale nie ludzkie życie: bez nadziei człowiek umiera. Tam, gdzie nie ma tego związku, gdzie dłonie nie splatają się, tam uczucia zanikają w pustce, a inteligencja staje się bezpłodna i szalona. Wówczas pomiędzy ludźmi jedyną więzią pozostaje ta, która łączy właściciela z niewolnikiem lub mordercę z ofiarą.
Prawa tworzone są przeciwko tym popędom, których ludzie najbardziej się boją. „Nie zabijaj” — brzmiało jedyne prawo Shinga, którym tak się chełpili. Wszystko inne było dozwolone, co być może w rzeczywistości oznaczało, że nic więcej ich nie obchodziło… Obawiając się swego pociągu do śmierci, głosili Cześć dla Życia, oszukując się swym własnym kłamstwem.
Nigdy nie zdobędzie nad nimi przewagi, chyba że dzięki wartości, jakiej żaden kłamiący nie stawi czoła — uczciwości. Być może nie przyjdzie im do głowy, że człowiek może tak bardzo chcieć być sobą, żyć swoim życiem, że może oprzeć się im nawet wówczas, kiedy jest całkowicie bezradny i uzależniony od nich.
Być może. Być może.
W końcu zakazał sobie o tym myśleć, wziął książkę, którą podarował mu Książę Kansas i której wbrew przepowiedni Księcia jeszcze nie stracił, po czym czytał ją przez pewien czas, bardzo uważnie, zanim zasnął.
Następnego poranka — być może ostatniego w tym życiu — Orry zaproponował wycieczkę stratolotem i Falk zgodził się, wyrażając chęć zobaczenia Zachodniego Oceanu. Z wyszukaną grzecznością dwóch Shinga zapytało, czy nie będzie miał nic przeciwko temu, aby towarzyszyli swemu szanownemu gościowi i odpowiedzieli na pytania, jakie może pragnąłby zadać o ich Ziemskim Dominium lub o planowanej na następny dzień operacji. Istotnie, Falk żywił nieokreśloną nadzieję, że dowie się czegoś więcej o tym, co mają zamiar zrobić z jego umysłem, po to, żeby stawić jak największy opór ich mentalnym manipulacjom. Ale niczego się nie dowiedział. Ken Kenyek zarzucił go mnóstwem szczegółów dotyczących neuronów, połączeń międzysynaptycznych, odtworzeń, blokad, uwolnień, środków psychotropowych, hipnozy, parahipnozy, sprzężeń mózg-komputer… z których żaden nie oznaczał niczego konkretnego, wszystkie zaś napawały lękiem. Falk wkrótce zaniechał wysiłków, aby cokolwiek zrozumieć.
Stratolot, pilotowany przez niemego wykonawcę, który zdawał się czymś niewiele więcej niż przedłużeniem tablicy kontrolnej, przeskoczył góry i wystrzelił na zachód ponad pustkowiami, jaskrawymi od krótkotrwałego rozkwitu wiosny. W ciągu kilku minut zbliżyli się do granitowej ściany Zachodniego Pasma. Wciąż jeszcze strome, strzaskane i nie tknięte erozją od czasu kataklizmu sprzed dwóch tysięcy lat krawędzie Sierry wznosiły się wypiętrzając poszarpane szczyty z otchłani śniegu. Po drugiej stronie grani leżał błyszczący w świetle słońca ocean, a pod morskimi falami ciemniały połacie zatopionego lądu.
Tam niegdyś wznosiły się starte z powierzchni ziemi miasta — tak jak w jego umyśle trwały zapomniane miasta, stracone siedziby, przepadłe imiona. Kiedy stratolot zataczał łuk zawracając na wschód, powiedział:
— Jutro nastąpi trzęsienie ziemi, które pochłonie Falka…
— Niestety, tak właśnie musi być, Lordzie Ramarren — odezwał się Abundibot z satysfakcją. A może Falkowi wydawało się tylko, że słyszy w jego głosie zadowolenie. Ilekroć słowa Abundibota wyrażały jakieś uczucie, brzmiały tak fałszywie, że zdawały się wyrażać coś zupełnie przeciwnego; lecz być może tym, co zawierały w rzeczywistości, był całkowity brak jakiegokolwiek uczucia czy emocji. Ken Kenyek, białoskóry i bladooki, o regularnych, ukrywających wiek rysach twarzy, ani nie okazywał, ani nie udawał żadnych uczuć, kiedy mówił lub kiedy, tak jak teraz, siedział nieporuszony, obojętny, ani pogodny, ani bierny, lecz całkowicie zamknięty w sobie, samowystarczalny, odległy.
Stratolot przemknął ponad milami pustyni dzielącej Es Toch od morza — na całym tym wielkim obszarze nie było śladu ludzkiej bytności. Wylądowali na dachu budynku, w którym znajdował się pokój Falka. Po kilku godzinach spędzonych w obojętnym, przygnębiającym towarzystwie Shinga nawet jego iluzoryczna samotność wydała mu się godna pożądania. Pozwolili mu się nią nacieszyć; resztę popołudnia i wieczór spędził sam pośród zamglonych ścian swego pokoju. Bał się, że Shinga mogą znowu oszołomić go narkotykami lub otoczyć złudzeniami, aby zdezorientować go i osłabić jego wolę, lecz najwidoczniej czuli, że nie muszą już więcej stosować wobec niego takich środków ostrożności. Dali mu spokój, więc mógł chodzić po przezroczystej podłodze, siedzieć bez ruchu i czytać swoją książkę. Cóż innego mógł przeciwstawić ich woli?
Wciąż i wciąż w ciągu tych długich godzin powracał do książki, do Starego Kanonu. Nie ośmielił się nawet naznaczyć jej paznokciem, czytał ją tylko, zmagając się ze zmienionymi literami, całkowicie pochłonięty, oddając się słowom, powtarzając je sobie, gdy chodził, siedział czy leżał, powracając wciąż i znowu, i jeszcze raz do początku, do pierwszych słów pierwszej strony:
Droga, którą zdążasz
nie jest Drogą wieczną
Imię, które rzeczy dajesz
Nie jest Nazwą wieczną.
Głęboką nocą, słaniając się z umęczenia i głodu pod naporem myśli, których nie chciał do siebie dopuścić, i strachu przed śmiercią, którego nie chciał czuć, jego umysł w końcu znalazł się w stanie, do którego dążył. Ściany runęły, jaźń zniknęła i stał się nicością. Był słowami — był słowem, słowem wypowiedzianym w ciemności, którego nikt nie słyszał od samego początku, był pierwszą stroną czasu. Jego jaźń odpadła od niego i był całkowicie i niezmiennie sobą — bezimiennym, samotnym, jedynym.
Stopniowo powracały znaczenia, rzeczy odzyskały nazwy, a ściany odbudowały się. Przeczytał jeszcze raz pierwszą stronę książki i położył się spać.
Wschodnia ściana pokoju jarzyła się jasnoszmaragdowo w promieniach wschodzącego słońca, kiedy przyszło po niego dwóch wykonawców. Wyprowadzili go przez zamglone sale i korytarze na zewnątrz, a potem przewieźli śmigaczem przez pogrążone w cieniach ulice na drugą stronę przepaści, do jeszcze jednej wieży. Ci, którzy się nim teraz zajęli, nie byli służącymi, lecz parą wielkich, niemych strażników. Pamiętając metodyczną brutalność, z jaką zbili go, kiedy po raz pierwszy wkroczył do Es Toch — pierwszą lekcję, jaką otrzymał od Shinga, mającą podkopać jego wiarę w siebie — domyślił się, iż obawiają się, że mógłby spróbować uciec w tych ostatnich chwiłach i widok strażników miał mu wybić takie pomysły z głowy.
Wprowadzono go w labirynt pokoi, który kończył się jasno oświetlonymi, podziemnymi kabinami, otoczonymi murem ekranów i pulpitów ogromnego zespołu komputerów. Był tam tylko Ken Kenyek, który podniósł się od jednego z pulpitów i zbliżył, aby go powitać. Zastanawiające było, że widywał Shinga tylko pojedynczo lub co najwyżej po dwóch naraz, a w sumie widział ich tylko kilku. Lecz nie było teraz czasu, by się nad tym zastanawiać, chociaż niewyraźne wspomnienie czy wyjaśnienie tego faktu błąkało się przez chwilę po obrzeżach jego umysłu, dopóki nie odezwał się Ken Kenyek:
Читать дальше