Był sobą. Był Agadem Ramarrenem, urodzonym w domu ze srebrzystych kamieni, pośród rozległych, trawiastych równin u stóp białego szczytu Charn, Samotnej Góry. Urodzony jesienią był spadkobiercą Agada, tak że całe jego życie przypadło na jesień i zimę. Nigdy nie widział wiosny — nie mógł widzieć, gdyż „Alterra” rozpoczęła swoją podróż na Ziemię pierwszego dnia wiosny. Lecz cała długa zima i jesień — cały wiek męski, chłopięcy i dzieciństwo — rozciągały się wstecz za nim jasnym, nieprzerwanym kalejdoskopem wspomnień, jak rzeka sięgająca swego źródła.
Chłopca nie było w pokoju.
— Orry! — zawołał głośno, gdyż teraz już mógł i był zdecydowany dowiedzieć się wszystkiego, co stało się z nim, jego towarzyszami, z ;,Alterrą” i z ich misją. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi ani znaku. Pokój zdawał się pozbawiony nie tylko okien, ale i drzwi. Powstrzymał nagły impuls, aby przywołać chłopca sygnałem telepatycznym — nie wiedział, czy Orry jest wciąż dostrojony do niego, a nadto dlatego, że jego umysł został najwidoczniej uszkodzony albo poddany podglądowi, uznał więc, że lepiej być ostrożnym i nie dopuszczać do kontaktu z innym umysłem, dopóki nie dowie się, czy nie zagraża mu poddanie się obcęj woli.
Wstał, pokonując nawroty głowy i krótkotrwały, lecz ostry ból w potylicy i przeszedł się kilka razy po pokoju wprawiając się w posługiwaniu mięśniami, badając jednocześnie obce ubranie, jakie miał na sobie, i dziwne pomieszczenie, w którym się znajdował. Było przeładowane meblami: łóżko, stoły, krzesła, sofy, wszystko ustawione na długich, cienkich podnóżkach. Przezroczyste, ciemnozielone ściany pokryte były oszukującymi i mamiącymi wzrok wzorami — jedne z nich maskowały tęczowe drzwi, inne lustro. Zatrzymał się przed nim i przyglądał się sobie przez chwilę. Zdawał się szczuplejszy, bardziej spalony słońcem, wysmagany deszczem i wiatrem i być może starszy; trudno było powiedzieć. Czuł dziwne zakłopotanie spoglądając na siebie. Czym był ten niepokój, ten brak koncentracji? Co się zdarzyło, co utracił? Odwrócił się od lustra i zabrał znowu do badania pokoju. Znajdowało się tam wiele różnych zagadkowych przedmiotów i dwa znane, choć obce w szczegółach: kielich stojący na jednym ze stołów i leżąca obok książka zawierająca kartki papieru. Wziął ją do ręki. Coś, co powiedział Orry, poruszyło jego myśli, lecz zaraz zniknęło. Tytuł nic mu nie mówił, chociaż pismo było wyraźnie spokrewnione z alfabetem Języka Ksiąg. Otworzył książkę i przekartkował ją. Kartki z lewej strony były zapisane — jak się wydawało ręcznym pismem — kolumnami zdumiewająco skomplikowanych wzorów, które mogły być holistycznymi symbolami, ideogramami, technologiczną stenografią. Strony z prawej również zapisane były ręcznie, lecz pismem, które przypominało język Ksiąg — lingal. Książka-szyfr? Lecz zdążył odcyfrować nie więcej niż jedno czy dwa słowa, gdy szczelina w drzwiach rozwarła się bezszelestnie i do pokoju weszła jakaś osoba: była to kobieta.
Ramarren przyglądał się jej z zaciekawieniem, zaskoczony, lecz bez obawy, może tylko, czując się bezbronnym, nadał swemu spojrzeniu nieco bardziej oficjalny, autorytatywny, wyraz, do czego upoważniały go jego urodzenie, osiągnięty Poziom i arlesh. Zupełnie nie speszona odwzajemniła jego spojrzenie. Stali tak przez chwilę w milczeniu.
Była piękna i subtelna, dziwacznie ubrana, z włosami ufarbowanymi na jasnokasztanowy kolor lub naturalnie rudawymi. Jej oczy były ciemnymi krążkami umieszczonymi w białym owalu. To były takie same oczy jak oczy na twarzach ciemnoskórych postaci przedstawionych na freskach w Sali Ligi w Starym Mieście, wysokich ludzi, budowniczych miasta, walczących z Koczownikami, obserwujących gwiazdy — Kolonistów, Terran z Alterry…
Teraz Ramarren nie miał już wątpliwości, że naprawdę jest na Ziemi, że dotarł do celu Podróży. Odrzucił dumę i nieufność i ukląkł przed nią z wdzięcznością. Dla niego, dla tych wszystkich, którzy wysłali go przez osiemset dwadzieścia pięć trylionów mil nicości, była potomkiem rasy, z której czas, pamięć i zapomnienie uczyniły legendę. Jedyna, samotna, stojąc tak przed nim, była jednak częścią Rodu Ludzi i spoglądała na niego oczyma tej Rasy, a on klęcząc i skłaniając przed nią głowę oddawał cześć mitowi, historii i długiemu wygnaniu jego przodków.
Powstał i wyciągnął rozwarte ręce w geście powitania Narodu Kelshak, a ona zaczęła mówić do niego. Jej mowa była dziwna, bardzo dziwna, gdyż nigdy przedtem jej nie widział, a mimo to głos brzmiał w jego uszach przedziwnie znajomo i choć nie znał języka, jakim się posługiwała, zrozumiał Słowo, a potem jeszcze jedno. Przez moment niesamowitość tego uczucia przestraszyła go i ogarnął go lęk, że dziewczyna stosuje jakąś odmianę myślomowy, która może przeniknąć nawet zasłonę wyłączonego umysłu, lecz już w następnej chwili uświadomił sobie, że rozumie ją, ponieważ mówi Językiem Ksiąg, lingalem. Jedynie jej akcent i potoczystość wymowy uniemożliwiy mu natychmiastowe rozpoznanie.
Zdążyła już powiedzieć kilka szybkich zdań w lingalu, mówiąc dziwnie zimnym, martwym głosem.
…nie wiem, po co tu przyszłam — ciągnęła. — Powiedz mi, które z nas jest kłamcą, które z nas zdradziło? Przeszłam z tobą całą tę bezkresną drogę, przespałam z tobą setkę nocy, a teraz nie znasz nawet mego imienia. Prawda, Falk? Czy znasz moje imię? Czy znasz swoje własne?
— Jestem Agad Ramarren — powiedział, a jego własne imię, wypowiedziane jego własnym głosem, dla niego samego zabrzmiało obco.
— Kto ci to powiedział? Jesteś Falk. Czy nie znasz człowieka o imieniu Falk? Miał zwyczaj nosić twoje ciało. Ken Kenyek i Kradgy zakazali mi wspominać tego imienia przy tobie. Lecz ja mam dosyć ich knowań i nie chcę brać w nich udziału. Sama chcę stanowić o sobie. Czy naprawdę nie pamiętasz swego imienia, Falk? Falk! Falk! Nie pamiętasz swego imienia? Och, jesteś głupi jak zawsze, wytrzeszczasz oczy jak wyrzucona na brzeg ryba!
Natychmiast opuścił wzrok. Spoglądanie prosto w oczy innej osobie było na Werel sprawą obraźliwą i ściśle regulowaną przez tabu i zwyczaje. Była to tylko pierwotna i zewnętrzna reakcja na jej słowa, choć wewnętrznie zareagował natychmiast, biorąc pod uwagę różne możliwości. Po pierwsze, była pod lekkim działaniem jakiejś odmiany wywołującego halucynacje narkotyku — jego wyszkolone postrzeganie określiło to jako pewnik, bez względu na to, czy implikacje tego dotyczące Rodu Człowieka podobały mu się czy nie. Po drugie, nie był pewien, czy zrozumiał dokładnie to, co mówiła, a na pewno nie miał pojęcia, o czym mówiła, w każdym razie była nastawiona nieprzyjaźnie i napastliwie. I napaść okazała się skuteczna. Pomimo nierozumienia tego wszystkiego jej dziwaczne szyderstwa i imię, które nieustannie powtarzała, poruszyły go i zmartwiły, wstrząsnęły i zszokowały.
Odwrócił się nieco od niej, dając do zrozumienia, że nie spojrzy jej ponownie w oczy, chyba że ona sama sobie tego zażyczy, i wreszcie odezwał się cicho w prastarym języku swego ludu, znanym jedynie ze starożytnych Ksiąg Kolonii:
— Czy jesteś z Rodu Człowieka czy Wroga?
Jej odpowiedzi towarzyszył wymuszony, konwulsyjny śmiech:
— Z obu, Falk. Nie ma Wrogów i ja pracuję dla nich. Słuchąj! Powiedz Abundibotowi, że masz na imię Falk. Powiedz to Ken Kenyekowi. Powiedz wszystkim Władcom, że masz na imię Falk, przynajmniej będą mieli się czym martwić! Falk…
— Dosyć.
Jego głos był tak samo cichy jak przedtem, lecz przemówił wkładając w to jedno słowo cały swój autorytet. Zamilkła z otwartymi ustami, wytrzeszczając na niego oczy. Kiedy odezwała się ponownie, zrobiła to tylko po to, aby powtórzyć imię, jakim nazwała go przedtem, a jej głos stał się drżący i niemal błagalny. Sprawiała żałosne wrażenie, lecz Ramarren nie odpowiadał. Znajdowała się w stałym lub przejściowym stanie psychotycznym, a on sam czuł się zbyt niepewnie, zbyt mocno wystawiony na ciosy, aby w tych okolicznościach pozwolić jej na dalszy kontakt. Czuł się tak słabo, że odsunął się od niej, koncentrując na sobie, aż jej obecność i głos wtopiły się w tło. Musiał się opanować; działo się z nim coś dziwnego. Nie były to narkotyki, a przynajmniej nie takie, jakie znał. Było to jak całkowite przemieszczenie i brak kontroli, gorsze niż wszelkie indukowane obłędy Siódmego Poziomu umysłowej kontroli. Lecz nie dano mu wiele czasu. Głos za nim urósł do przenikliwego krzyku wyrażającego złość, a potem uchwycił, jak zmienia się w furię, i jednocześnie wyczuł w pokoju obecność jeszcze jednej osoby. Odwrócił się gwałtownie. Właśnie zaczynała wyciągać spod swego dziwacznego ubrania coś, co niewątpliwie było bronią, ale zatrzymała się w pół ruchu, jak skamieniała wpatrując się nie w niego, lecz w wysokiego mężczyznę stojącego w wejściu.
Читать дальше