— Czy pamiętasz, jakie gwiazdy widać z Werel, jakie konstelacje?
Orry wzruszył ramionami, że nie, i uśmiechnął się:
— Władcy również o to pytali. Jestem dzieckiem Zimy, prech Ramarren. Właśnie zaczynała się Wiosna, kiedy startowaliśmy. Chyba nigdy nie widziałem bezchmurnego nieba.
Jeśli to wszystko było prawdą, wówczas rzeczywiście wydawało się, że tylko on — jego ukryta jaźń, Ramarren — może powiedzieć, skąd on i Orry przybyli. Czyżby to właśnie miało stanowić wyjaśnienie tego, co było tak bardzo zagadkowe: zainteresowania Shinga jego osobą, sprowadzenia go tutaj pod opieką Estrel, ofertę przywrócenia pamięci? Istniał świat nie podlegający ich władzy, świat, który posiadł jeszcze raz zapomnianą sztukę lotów z prędkością światła; z pewnością chcieliby wiedzieć, gdzie się znajduje. A jeśli przywrócą mu pamięć, będzie mógł im to powiedzieć. Jeśli w ogóle cokolwiek, co mu powiedziano, było prawdą.
Westchnął. Męczyła go ta gmatwanina podejrzeń, ten nadmiar niesprawdzalnych cudów. Momentami zastanawiał się, czy przypadkiem wciąż nie jest pod działaniem jakiegoś narkotyku. Nie miał najmniejszego pojęcia, co powinien zrobić. On, i być może ten chłopiec, byli bezwolnymi zabawkami w rękach obcych, zdradzieckich graczy.
— Czy on… ten o imieniu Abundibot, czy on był z nami w pokoju, czy też była to tylko projekcja, złudzenie?
— Nie wiem, prech Ramarren — odparł Orry. Środek, który wdychał z tuby, zdawał się wpływać dobrze na jego samopoczucie i uspokajać; zawsze raczej dziecinny, mówił teraz radośnie, bez jakichkolwiek oporów: — Sądzę, że tam był. Ale oni nigdy się do nikogo nie zbliżają. Mówię ci, to bardzo dziwne, ale przez cały ten czas, jaki tu spędziłem, nigdy nie dotknąłem żadnego z nich. Zawsze trzymają się z dala, osobno. Wcale nie chcę przez to powiedzieć, że są niedobrzy — dodał pospiesznie, spoglądając swymi jasnymi oczyma na Falka, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie został źle zrozumiany. — Są bardzo dobrzy. Bardzo lubię Lorda Abundibota i Ken Kenyeka, i Parlę. Ale są tak daleko, tak bardzo mnie przewyższają, wiedzą tak wiele. Tyle na siebie wzięli. Rozwijają wiedzę, utrzymują pokój, dźwigają taki ciężar i robią to od tysiąca lat, podczas gdy reszta ludzi na Ziemi nie odpowiada za nic, żyjąc zwierzęcą wolnością. Nienawidzą Władców i nic nie chcą słyszeć o prawdzie, jaką ci im oferują. Dlatego wciąż muszą trzymać się z dala, wciąż sami, żeby utrzymać i ochronić pokój, umiejętności i wiedzę, które bez nich zostałyby w ciągu kilku lat zaprzepaszczone przez te wszystkie wojownicze szczepy, Domy, Wędrowców i grasujących ludożerców.
— Nie wszyscy oni są ludożercami — rzekł sucho Falk. Wydawało się, że Orry kończy dobrze wyuczaną lekcję:
— Tak — zgodził się. — Przypuszczam; że nie wszyscy są ludożercami.
— Niektórzy z nich twierdzą, że stoczyli się tak nisko, ponieważ Shinga zmusili ich do tego, że jeśli szukają wiedzy, przeszkadzają im w tym, że jeśli usiłują stworzyć swoje własne Miasto, wówczas Shinga niszczą je i ich również.
Zapadło milczenie. Orry skończył wciągać pariithę z tuby, którą pieczołowicie zakopał wśród korzeni krzewu o długich, zwisających, krwistoczerwonych kwiatach. Falk czekał na odpowiedź i powoli zaczął sobie uświadamiać, że żadnej nie będzie. To, co powiedział, po prostu nie dotarło do chłopca, nie miało dlań żadnego sensu.
Przeszli kawałek wśród poruszających się świateł i wilgotnych zapachów pod rozmazaną plamą księżyca.
— Ta, której wizerunek pojawił się na początku, tam w pokoju… znasz ją?
— To Strella Siobelbel — odparł od razu chłopiec. — Tak, widywałem ją już na zebraniach Rady.
— Czy ona jest Shingą?
— Nie, nie należy do Władców. Sądzę, że jej rodacy są góralami, ale ona została wychowana w Es Toch. Wiele ludzi przyprowadza lub przysyła tutaj swoje dzieci, żeby wychowały się w służbie dla Władców. Sprowadza się tu również niedorozwinięte dzieci i podłącza do psychokomputerów, tak że nawet one mogą brać udział w wielkim dziele Władców. To są ci, których ciemni ludzie nazywają wykonawcami. Przybyłeś tutaj ze Strellą Siobelbel, prech Ramarren?
— Przyszedłem z nią, razem wędrowaliśmy, jedliśmy, spaliśmy. Powiedziała, że ma na imię Estrel i że jest Wędrowcem.
— Powinieneś się domyślić, że nie jest Shingą — powiedział chłopiec, potem zaczerwienił się, wyciągnął następną tubę i zaczął wciągać pariithę.
— Shinga nie spałaby ze mną? — zapytał Falk. Chłopiec wzruszył ramionami w swym wereliańskim przeczeniu, wciąż spłoniony. W końcu narkotyk dodał mu odwagi i powiedział:
— Oni nie dotykają zwykłych ludzi, prech Ramarren, oni są jak bogowie, zimni, dobrzy i mądrzy. Trzymają się z dala…
Był ambiwalentny, chaotyczny, dziecinny. Czy rozumiał swą samotność, osierocony i sam, przeżywszy swe dzieciństwo i rozpoczynający swą młodość pomiędzy tymi ludźmi, którzy zawsze byli daleko i nie pozwalali mu się dotknąć, którzy wypełniali go słowami, lecz w rzeczywistości pozostawiali tak pustym, że w wieku piętnastu lat musiał szukać pociechy w narkotykach? Z pewnością nie był świadom swego osamotnienia — w ogóle wydawał się nie mieć o niczym jasnego wyobrażenia — ale wyglądało z jego oczu, spoglądających czasami tęsknie wprost na Falka. Było to spojrzenie kogoś, kto powalony pragnieniem na bezwodnej słonej pustyni wpatruje się tęsknym i niemal pozbawionym nadziei wzrokiem w miraż. Falk miał ochotę zapytać jeszcze o wiele innych spraw, ale dalsze indagowanie nie miało większego sensu. Ogarnięty współczuciem, położył rękę na ramieniu chłopca. Orry wzdrygnął się pod dotknięciem, nieśmiało i niepewnie uśmiechnął się i znowu pociągnął ze swej tuby.
Powróciwszy do swego pokoju, gdzie wszystko było z takim przepychem urządzone ku jego wygodzie — a może aby wywrzeć wrażenie na Orrym? — Falk chodził przez chwilę tam i z powrotem, jak zamknięty w klatce niedźwiedż, i w końcu ułoźył się do snu. Śnił, że znalazł się w domu podobnym do Leśnego Domu, lecz mieszkańcy tego domu ze snu mieli oczy koloru agatu i bursztynu. Usiłował powiedzieć im, że jest jednym z nich, ich rodakiem, ale oni nie rozumieli tego, co mówił, i patrzyli na niego dziwnym, obcym wzrokiem, podczas gdy on jąkał się i szukał właściwych słów, prawdziwych słów, prawdziwych nazw.
Kiedy się obudził, wykonawcy czekali już, gotowi mu służyć. Odprawił ich, a oni posłusznie odeszli. Sam udał się do wielkiej sali. Nikt nie zagrodził mu drogi; nikogo też nie spotkał. Wszystko zdawało się opuszczone, nikt nie poruszał się po długich, mglistych korytarzach i po krętych estakadach czy wewnątrz półprzezroczystych, zamglonych ścian pokoi, których drzwi nie mógł dostrzec. Jednak przez cały czas czuł, że jest obserwowany, że każdy jego ruch jest rejestrowany.
Kiedy odnalazł drogę z povurotem do pokoju, zastał już tam Orry’ego, który chciał pokazać mu miasto. Zwiedzali całe popołudnie, pieszo i na śmigaczu — ulice, ogrody na tarasach, mosty, pałace i mieszkania Es Toch. Orry miał ze sobą dużo irydowyeh pasków, które spełniały tutaj rolę pieniądza, i kiedy Falk stwierdził, że nie podobają mu się szaty, jakich dostarczyli mu ich gospodarze, chłopiec zaczął nalegać, aby poszli do sklepu z odzieżą, gdzie będzie mógł wybrać sobie to, co zechce. Stał wśród wieszaków i lad zapełnionych wspaniałymi materiałami, naturalnymi i sztucznymi, o lśniących, różnobarwnych wzorach. Pomyślał o Parth tkającej w słońcu na swym małym warsztacie białe żurawie na szarej osnowie. Utkam dla siebie czarny materiał, powiedziała, i mając to w pamięci spośród wszystkich tych ślicznych sukien, szat i ubrań wybrał czarne spodnie, ciemną koszulę i krótki, czarny płaszcz z zimowego materiału.
Читать дальше