* * *
Billy oczywiście nie umiał czytać po tralfamadoriańsku, ale widział przynajmniej, jak wygląda wnętrze takiej książki — krótkie akapity oddzielone gwiazdkami. Billy wspomniał, że te grupki symboli przypominają mu telegramy.
— Słusznie — powiedział głos.
— Więc to są rzeczywiście telegramy?
— Na Tralfamadorii nie używa się telegramów, ale w zasadzie ma pan rację: każda taka grupka symboli to krótka, pilna informacja opisująca jakąś sytuację czy wydarzenie. My, Tralfamadorczycy, czytamy je wszystkie naraz, a nie jedną po drugiej. Wiadomości te nie mają ze sobą żadnego szczególnego związku, ale autor dobrał je starannie w ten sposób, aby widziane jednocześnie składały się na obraz piękny, zaskakujący i głęboki. Nie ma początku, środka ani końca, nie ma sensacyjnej fabuły, morału, przyczyn ani skutków. My cenimy w naszych książkach głębię, jaką daje jednoczesne oglądanie wielu pięknych momentów życia.
* * *
W chwilę później latający talerz pokonywał barierę czasu i Billy’ego odrzuciło z powrotem do dzieciństwa. Miał dwanaście lat i trząsł się ze strachu stojąc wraz z rodzicami w Miejscu Jasnego Anioła na skraju Wielkiego Kanionu. Mała ludzka rodzina patrzyła na dno Kanionu, które rozciągało się o milę niżej.
— Tak — powiedział ojciec Billy’ego odważnie strącając butem kamyk w przepaść — otóż i on.
Przyjechali do tego słynnego miejsca samochodem. Po drodze siedem razy łapali gumę.
— Warto było przyjechać — powiedziała matka Billy’ego z zachwytem. — O Boże, naprawdę warto było.
Billy nienawidził Kanionu. Miał uczucie, że zaraz tam wpadnie. Matka dotknęła jego ramienia i wtedy popuścił w spodnie.
* * *
Obok nich stali inni turyści, również zaglądając do Kanionu, i przewodnik, który miał odpowiadać na pytania. Jakiś Francuz, który przyjechał tutaj aż z Francji, spytał go łamaną angielszczyzną, czy wielu samobójców skacze stąd w przepaść.
— Owszem — odpowiedział przewodnik. — Średnio trzy osoby rocznie.
Zdarza się.
* * *
Billy zrobił bardzo krótką podróż w czasie, maleńki, zaledwie dziesięciodniowy przeskok, tak że nadal miał dwanaście lat i nadal zwiedzał z rodziną Dziki Zachód. Byli teraz w grotach Carlsbad i Billy modlił się gorąco, aby Bóg pozwolił mu wydostać się stąd, zanim strop spadnie im na głowy.
Przewodnik opowiadał, że jaskinie odkrył pewien cowboy, kiedy zobaczył wielką chmarę nietoperzy wylatujących z dziury w ziemi. Potem powiedział, że zgasi wszystkie światła i że większość obecnych zapewne po raz pierwszy w życiu znajdzie się w doskonałych ciemnościach.
Światła zgasły. Billy nie wiedział nawet, czy jeszcze żyje. Nagle w powietrzu z jego lewej strony ukazał się jakiś upiór. Upiór składał się z cyferek. To jego ojciec wyjął swój kieszonkowy zegarek z fosforyzującą tarczą.
* * *
Billy przeskoczył z całkowitej ciemności do całkowitej jasności i znalazł się znowu na wojnie. Był z powrotem w odwszalni. Prysznic się skończył. Niewidzialna ręka zakręciła kurek.
Kiedy Billy dostał z powrotem swoje ubranie, nie było ono ani odrobinę czystsze, ale wszystkie gnieżdżące się w nim drobne zwierzątka wyginęły. Zdarza się. Jego nowy płaszcz odtajał i nie sterczał już sztywno. Był o wiele za mały na Billy’ego. Miał futrzany kołnierz i jedwabną szkarłatną podszewkę. Został widocznie uszyty na jakiegoś impresaria o posturze małpy kataryniarza. Poza tym był cały podziurawiony kulami.
Billy Pilgrim ubrał się i włożył ten swój za mały płaszcz, który trzasnął na plecach i w ramionach, tak że rękawy oderwały się całkowicie. Z płaszcza zrobiła się więc kamizelka z futrzanym kołnierzem. Płaszcz miał być wcięty w pasie, ale Billy’emu wcięcie wypadło pod pachami. Niemcy uznali Billy’ego za najśmieszniejszą rzecz, jaką widzieli podczas całej drugiej wojny światowej. Zarykiwali się ze śmiechu.
* * *
A potem kazano jeńcom ustawić się piątkami i Billy był prawoskrzydłowym. Wyszli na dwór i znowu przedefilowali przez kolejne bramy. Widzieli teraz więcej zagłodzonych Rosjan z twarzami jak fosforyzujące cyferblaty. Amerykanie wracali nieco bardziej ożywieni. Polanie gorącą wodą poprawiło im nastrój. Wreszcie przyszli do baraku, gdzie jednoręki i jednooki kapral wpisał nazwisko i numer ewidencyjny każdego z nich do wielkiej czerwonej księgi. W ten sposób zostali prawnie zaliczeni do grona żyjących. Przed wpisaniem ich nazwisk i numerów do tej księgi byli uznani za zaginionych na polu bitwy, czyli prawdopodobnie zabitych.
* * *
Kiedy Amerykanie stali na dworze, w ostatnim szeregu wybuchło zamieszanie. Jeden z jeńców mruknął coś, co nie spodobało się konwojentowi. Konwojent, który znał angielski, wyciągnął Amerykanina z szeregów i powalił go na ziemię.
Amerykanin zgłupiał ze szczętem. Podniósł się niepewnie, spluwając krwią i zębami. Nie miał na myśli nic złego, poza tym widocznie nie przyszło mu do głowy, że konwojent może usłyszeć i zrozumieć.
— Dlaczego ja? — spytał konwojenta.
Konwojent wepchnął go z powrotem do szeregu.
— Dlaczego ty? A dlaczego kto inny? — powiedział.
* * *
Kiedy Billy Pilgrim został wpisany do obozowej księgi, otrzymał numer i metalową tabliczkę, na której ten numer odbito. Zrobił to niewolnik wywieziony z Polski. Ten człowiek już nie żyje. Zdarza się.
Billyłemu kazano powiesić ten numerek na szyi razem z jego amerykańskimi numerkami, co też zrobił. Numerek był przedzielony dziurkowaną linią jak herbatnik, tak że silny mężczyzna mógł go przełamać na pół gołymi rękami. Gdyby Billy umarł, co nie nastąpiło, połowa numerka miała identyfikować jego ciało, a druga połowa grób.
Kiedy biedny Edgar Derby, nauczyciel szkoły średniej, został później rozstrzelany w Dreźnie, doktor stwierdził zgon i przełamał jego numerek. Zdarza się.
* * *
Przepisowo zaksięgowani i oznakowani Amerykanie musieli znowu przejść przez szereg bram. Za dwa dni ich rodziny dowiedzą się przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, że są żywi.
Obok Billy’ego szedł mały Paul Lazzaro, który obiecał pomścić Rolanda Weary’ego. Lazzaro nie myślał teraz o zemście. Myślał jedynie o okropnym bólu brzucha. Jego żołądek skurczył się do rozmiarów włoskiego orzecha. Ten wyschnięty skurczony woreczek bolał niczym czyrak.
Idący obok Lazzara biedny Edgar Derby, któremu już niewiele życia zostało, włożył swoje amerykańskie i niemieckie numerki na ubranie, niczym naszyjnik. Miał nadzieję, że ze względu na wiek i doświadczenie zostanie kapitanem i dowódcą kompanii. Tymczasem znajdował się w środku nocy na granicy czesko-niemieckiej.
— Halt! — zawołał konwojent.
Amerykanie zatrzymali się i stali bez ruchu na mrozie. Baraki, wśród których się znajdowali, wyglądały tak samo jak tysiące innych mijanych tego dnia baraków. Była tylko jedna różnica: te baraki miały blaszane kominy, z których buchały snopy iskier.
Konwojent zapukał do drzwi.
Otworzono je od wewnątrz. Ze środka wyrwało się światło, uciekając na wolność z szybkością stu osiemdziesięciu sześciu tysięcy mil na sekundę. Wyszło też pięćdziesięciu Anglików w średnim wieku, śpiewając „Hej-ho, hej-ho, banda jest w komplecie” z operetki Piraci z Penzance .
* * *
Ci dziarscy i krzepcy śpiewacy byli jednymi z pierwszych anglosaskich jeńców wziętych do niewoli w drugiej wojnie światowej. Teraz śpiewali na cześć prawie ostatnich. Od czterech lat, albo dłużej, nie widzieli kobiety, dziecka ani ptaka. Nawet wróble omijały obóz z daleka.
Читать дальше