Derby usiadł na taborecie o trzech nogach. Dano mu do czytania książkę. Było to Szkarłatne godło odwagi Stephena Crane’a. Derby znał tę powieść. Teraz czytał ją po raz drugi, Billy Pilgrim zaś w tym czasie wkraczał do morfinowego raju.
* * *
Pod wpływem morfiny przyśniły się Billy’emu żyrafy w ogrodzie. Żyrafy spacerowały po żwirowanych alejkach i czasem przystawały, aby uszczknąć ze szczytu drzewa gruszkę. Billy też był żyrafą. Jadł gruszkę. Była twarda i stawiała opór zębom, ale wreszcie pękła z soczystym protestem.
Żyrafy przyjęły Billy’ego do swego grona, jako nieszkodliwe stworzenie, równie niedorzecznie wyspecjalizowane jak i one. Dwie wzięły go pomiędzy siebie, przytuliły się do niego. Miały długie, mięsiste górne wargi, które mogły zwijać jak kielichy kwiatów. Całowały go tymi wargami. Były to żyrafy rodzaju żeńskiego, kremowe i cytrynowo-żółte. Miały różki jak klamki do drzwi. Te klamki były pokryte aksamitem.
Dlaczego?
* * *
Nad ogrodem żyraf zapadła noc i Billy Pilgrim początkowo spał bez snów, a potem przeniósł się w czasie. Obudził się z głową pod kocem na oddziale dla nerwowo chorych w szpitalu dla weteranów wojennych nad jeziorem Placid w stanie Nowy Jork. Było to wiosną 1948 roku, w trzy lata po wojnie.
Billy wysunął głowę spod kołdry. Okna sali były otwarte. Na dworze ćwierkały ptaki. „It-it?” pytał jeden z nich. Słońce stało wysoko. Na oddziale było jeszcze dwudziestu dziewięciu pacjentów, ale wszyscy wyszli teraz na dwór, korzystając z pięknej pogody. Pacjenci tego oddziału poruszali się swobodnie, mogli nawet jeździć do domu, jeśli mieli ochotę. Zgłosili się tu dobrowolnie, zaniepokojeni stanem spraw na świecie.
Billy oddał się w ręce lekarzy w połowie swego ostatniego roku studiów w Szkole Optyki w Ilium. Nikt nie podejrzewał, że jest z nim niedobrze. Wszyscy uważali, że doskonale wygląda i nic mu nie można zarzucić. Teraz był w szpitalu i lekarze przyznali mu rację: rzeczywiście było z nim niedobrze.
Lekarze nie sądzili, by miało to coś wspólnego z wojną. Uważali, że Billy dostaje fioła, bo jak był małym chłopcem, ojciec wrzucił go na głęboką wodę w basenie Ymki, a potem zawiózł go na skraj Wielkiego Kanionu.
Sąsiednie łóżko zajmował były kapitan piechoty nazwiskiem Eliot Rosewater. Rosewater miał dosyć nieustającego pijaństwa.
To właśnie on zapoznał Billy’ego z literaturą fantastycznonaukową, a zwłaszcza z pisarstwem Kilgore’a Trouta. Rosewater miał pod łóżkiem nieprawdopodobną kolekcję książek fantastycznonaukowych w kieszonkowych wydaniach. Sprowadził je do szpitala w ogromnym kufrze. Te jego ukochane, postrzępione książki zdążyły już przesiąknąć szpitalnym zapachem nie zmienianych od miesiąca pidżam i duszonej baraniny.
* * *
Kilgore Trout stał się wkrótce ulubionym współczesnym autorem Billy’ego, zaś fantastyka jedynym rodzajem literatury, jaki mógł czytać.
Rosewater był dwakroć inteligentniejszy, ale i on, i Billy w podobny sposób rozwiązywali podobne problemy. Dla nich obu życie straciło sens, częściowo przynajmniej z powodu tego, co zobaczyli na wojnie. Rosewater na przykład zastrzelił czternastoletniego strażaka, biorąc go pomyłkowo za niemieckiego żołnierza. Zdarza się. Billy zaś oglądał największą masakrę w historii Europy, czyli bombardowanie Drezna. Też się zdarza.
Teraz obaj usiłowali na nowo odnaleźć siebie i swoje miejsce w świecie. Fantastyka naukowa była im w tym wielką pomocą.
* * *
Rosewater powiedział kiedyś Billy’emu ciekawą rzecz na temat książki, która nie była fantastyką naukową. Powiedział, że wszystko, czego można się dowiedzieć o życiu, jest w Braciach Karamazow Fiodora Dostojewskiego.
* * *
— Ale to już dziś nie wystarcza — powiedział Rosewater.
Innym razem Billy usłyszał, jak Rosewater mówi do psychiatry:
— Myślę, że musicie teraz wyjść z jakimiś pięknymi nowymi kłamstwami, bo inaczej ludzie po prostu stracą wszelką chęć do życia.
* * *
Na nocnej szafce Billy’ego stała martwa natura: dwie pigułki, popielniczka z trzema umazanymi pomadką niedopałkami, z których jeden jeszcze dymił, i szklanka wody sodowej. Woda w szklance była bez gazu. Zdarza się. Powietrze usiłowało się z niej wydostać. Bąbelki przywarły do ścianek nie mając siły wspiąć się ku górze.
Papierosy należały do matki Billy’ego, która bez przerwy paliła. Wyszła poszukać damskiej toalety mieszczącej się w pobliżu oddziału dla byłych członkiń kobiecych wojskowych służb pomocniczych, które dostały kręćka. Powinna lada chwila wrócić.
Billy z powrotem naciągnął kołdrę na głowę. Zawsze chował głowę, kiedy przychodziła matka. Podczas jej odwiedzin jego stan zawsze się pogarszał. Nie dlatego, żeby cuchnęło jej z ust, żeby miała odrażający wygląd czy nieznośny charakter. Nie, była zupełnie miłą, stereotypową, rudowłosą kobietą rasy białej ze średnim wykształceniem.
Jej obecność źle wpływała na Billy’ego wyłącznie dlatego, że była jego matką. Było mu wstyd, czuł się słaby i niewdzięczny, ponieważ matka zadała sobie tyle trudu, żeby mu dać życie i utrzymać go przy życiu, a jemu wcale się to życie nie podobało.
* * *
Billy słyszał, jak Eliot Rosewater wraca i kładzie się. Sprężyny jego łóżka miały na ten temat bardzo dużo do powiedzenia. Rosewater był zwalistym, choć niezbyt silnym mężczyzną. Wyglądał, jakby był zrobiony z kitu.
Potem wróciła z toalety matka Billy’ego i usiadła na krześle między łóżkami Billy’ego i Rosewatera. Rosewater powitał ją głosem melodyjnym i ciepłym, pytając o zdrowie. Robił wrażenie zachwyconego, kiedy usłyszał, że pani Pilgrim czuje się dobrze. Przeprowadzał eksperyment, który polegał na okazywaniu szczerej sympatii każdemu spotkanemu człowiekowi. Uważał, że może to uczynić świat nieco przyjemniejszym miejscem zamieszkania. Zwracał się do matki Billy’ego per „kochana pani”. Eksperymentował ze zwracaniem się do wszystkich per „kochany”.
— Któregoś dnia — zapewniała Rosewatera matka Bil-ly’ego — przyjdę tutaj i Billy wysunie głowę spod kołdry, i wie pan, co powie?
— Cóż on takiego powie, kochana pani Pilgrim?
— Powie: „Jak się masz, mamo?”, i uśmiechnie się. Powie: „Cieszę się, że cię widzę, mamo. Jak się czujesz?”
— Może dzisiaj właśnie będzie taki dzień.
— Modlę się o to co wieczór.
— To bardzo dobrze.
— Ludzie byliby zdziwieni, gdyby dowiedzieli się, jak dużo zawdzięczamy modlitwom.
— Święte słowa, kochana pani.
— Czy pańska matka często pana odwiedza?
— Moja matka nie żyje — odpowiedział Rosewater. Zdarza się.
— Bardzo mi przykro.
— Miała za to szczęśliwe życie.
— To jest pocieszenie.
— Ojciec Billy’ego też nie żyje, wie pan? — powiedziała matka Billy’ego. Zdarza się.
— Chłopiec powinien mieć ojca.
I tak to szło — nie kończący się dialog pomiędzy niezbyt rozgarniętą dewotką i tym dużym człowiekiem, po którego opustoszałym wnętrzu błąkały się echa miłości.
* * *
— Był najlepszym studentem na roku, kiedy to się zdarzyło — powiedziała matka Billy’ego.
— Może się przepracował — powiedział Rosewater. Trzymał w ręku książkę, którą chciał czytać, był jednak zbyt dobrze wychowany, aby czytać w trakcie rozmowy, mimo że matce Billy’ego nietrudno było dawać zadowalające odpowiedzi. Książka nosiła tytuł Maniacy w czwartym wymiarze i jej autorem był Kilgore Trout. Była to historia o ludziach, których schorzenia umysłowe nie dają się uleczyć, ponieważ ich przyczyny leżą w czwartym wymiarze i trójwymiarowi ziemscy lekarze nie potrafią ich sobie nawet wyobrazić.
Читать дальше