— A tam, te twoje trupy… — powiedział. — Słuchaj, Richard, czy tobie naprawdę nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe wykształcenie… Po pierwsze to nie są żadne trupy… To przecież fantomy… rekonstrukcja według szkieletu… kukły… A poza tym zapewniam cię — z punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu „owaki” naruszają pierwszą zasadę termodynamiki, a fantomy — drugą, i na tym polega cała różnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka jaskiniowego — nie możemy sobie wyobrazić nic okropniejszego od upiora czy wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo-skutkowego to coś znacznie straszniejszego niż całe stada upiorów albo tych tam monstrów Rubinsteina… czy Wallensteina?
— Frankensteina.
— Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo córka. — Nagle roześmiał się. — Te twoje fantomy mają jedną ciekawą właściwość — autonomiczną zdolność do życia. Można na przykład odciąć im dowolną część ciała i ona będzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworów fizjologicznych… Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego nieboszczyka, no więc zaczęli go preparować to mi laborant Boyda opowiadał. Oddzielili prawą rękę dla jakichś tam dalszych badań, przychodzą następnego ranka, a ona figę pokazuje… — Walentin roześmiał się. — No? I tak trwa do dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce przez to powiedzieć?
— Według mnie symbol jest dość przejrzysty — powiedział Nunnun patrząc na zegarek. — Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia.
— No to chodźmy — powiedział Walentin daremnie próbując utrafić twarzą w oprawkę okularów. — Ufff, upiłeś mnie fatalnie… — ujął okulary w obie dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. — Jesteś samochodem?
— Tak, odwiozę cię.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem przykładał palec do skroni witając znajomych laborantów, którzy z ciekawością gapili się na znakomitość światowej fizyki. Przy samych drzwiach, żegnając rozpływającego się w uśmiechu portiera, Walentin strącił sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili się im na ratunek.
— Ufff, Richard — dogadywał Walentin pakując się do peugeota. — Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła… To nie wypada. Jutro prowadzę doświadczenie…
I zaczał opowiadać z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun odwiózł go do miasteczka dla naukowców.
A oni też się boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją się, jajogłowi… Tak zresztą być powinno. Oni powinni bać się nawet bardziej niż my, wszyscy normalni obywatele razem wzięci. Przecież my zwyczajnie nic nie rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją. Patrzą w tę przepaść bez dna i wiedzą, że są skazani — muszą kiedyś zejść do tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejść na dół trzeba, a jak to zrobić i co tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da się potem powrócić?… A my, grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określić, w przeciwną stronę. Słuchaj, Dick, a może tak właśnie być powinno? niech wszystko się toczy swoją koleją, a my już jakoś damy sobie radę. On ma rację: największym tytułem do chwały ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwać… A jednak niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządzić sobie pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na Księżycu. Albo na Marsie. Jesteście tak samo obojętni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście się zwijać przestrzeń. Piknik. Pikniku im się zachciało…
Jakby tu najzręczniej załatwić sprawę moich pikników? — rozważał, powoli prowadząc samochód po jasno oświetlonych, mokrych ulicach. Jak to możliwie sprytnie przeprowadzić? Na zasadzie najmniejszego wysiłku, jak w mechanice. Na cholerę mi mój, taki czy inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie potrafię wymyślić sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka…
Zatrzymał wóz przed domem, w którym mieszkał Red Shoehart, i chwilę jeszcze posiedział za kierownicą, zastanawiając się, jak najlepiej poprowadzić rozmowę. Potem zabrał „owaka', wysiadł z samochodu i dopiero teraz zwrócił uwagę, że dom wygląda na nie zamieszkany. Prawie wszystkie okna były ciemne, na pustym skwerze nie paliły się latarnie. To mu przypomniało, co zobaczy za chwilę, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu do głowy, że być może lepiej będzie wywołać Reda przez telefon i porozmawiać z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpędził od siebie tę myśl. Z wielu powodów. A między innymi dlatego, powiedział sobie, że nie będziemy się upodabniać do tych wszystkich żałosnych sukinsynów, którzy uciekli stąd jak karaluchy polanę wrzątkiem.
Wszedł na klatkę i powoli wspiął się na górę po dawno nie zamiatanych schodach. Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były przeważnie uchylone lub nawet otwarte na oścież — z ciemnych korytarzy ciągnęło stęchłym zapachem wilgoci i kurzu. Zatrzymał się przed drzwiami Reda, przygładził włosy za uszami, głęboko odetchnął i nacisnął guziczek dzwonka. Jakiś czas za drzwiami panowała cisza, potem skrzypnęły deski podłogi, szczęknął zamek i drzwi uchyliły się cichutko. Żadnych kroków do końca nie słyszał.
W progu stała Mariszka, córka Reda Shoeharta. Z przedpokoju na ciemne schody padało jasne światło i w pierwszej chwili Nunnun dostrzegł tylko ciemną sylwetkę dziewczynki i pomyślał, że bardzo się wyciągnęła w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale potem, kiedy cofnęła się w głąb mieszkania, zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchość w gardle.
— Witaj, Maria — powiedział starając się, żeby jego glos brzmiał jak najserdeczniej. — Co u ciebie słychać, Mariszka?
Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała się do drzwi pokoju patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie nie poznała go. Zresztą i on, mówiąc szczerze, też jej nie poznał. Strefa, pomyślał. Paskudztwo…
— Kto tam? — zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. — O Boże, Dick! Gdzieś ty się podziewał? Czy wiesz, że Red wrócił?
Pośpieszyła do niego wycierając ręce w ręcznik przewieszony przez ramię — zawsze tak samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło od wewnątrz, zmizerniała na twarzy i oczy miała jakieś takie… rozgorączkowane chyba?
Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
— Słyszałem, słyszałem… Ciągle nie mogłem znaleźć wolnej chwili, żeby do was wpaść. Red w domu?
— W domu — powiedziała Outa. — Siedzi tam u niego taki jeden… niedługo już sobie pójdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie…
Nunnun przeszedł kilka kroków korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami jadalni. Stary siedział przy stole. Sam. Fantom, nieruchomy i odrobinę przekrzywiony na bok. Różowe światło abażuru padało na jego szeroką ciemną twarz jakby wyrzeźbioną w starym drzewie, na zapadnięte, bezzębne usta, na oczy martwe i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział, że to tylko gra wyobraźni, zapach był tylko przez pierwsze dni, a potem doszczętnie znikał, ale Richard Nunnun czuł go jakby pamięcią — duszny, ciężki zapach rozkopanej ziemi.
— Albo lepiej chodźmy do kuchni — pośpiesznie zaproponowala Guta. — Robię właśnie kolację, to przy okazji sobie pogadamy.
Читать дальше