Ach, ci! Nazywaliśmy ich aborygenami albo dzikusami. To nie byli prawdziwi ludzie, tylko zwierzęta, które się do nich upodobniły.
Oczywiście, że ich widywałam. Kiedy byłam mała, bawiłam się nawet z ich młodymi. Mamie się to nie podobało, lecz wymykałam się z domu, szłam na skraj pastwiska, a one przychodziły tam, żeby się ze mną bawić. Mama powtarzała, że któregoś dnia mnie zjedzą ( śmiech ), ale ani razu nie spróbowały. Za to jak kradły! Były wiecznie głodne, więc wszystko, co nadawało się do jedzenia, dosłownie kleiło im się do rąk. Często zakradały się do wędzarni i którejś nocy tata zastrzelił troje między wędzarnią a stodołą. Z jednym z nich czasem się bawiłam, więc bardzo płakałam. Cóż, takie są dzieci.
Nie, nie wiem, gdzie je zakopał ani nawet, czy to zrobił. Przypuszczam, że po prostu gdzieś je wyrzucił, tak jak to się robi z dzikimi zwierzętami.
Oficer odłożył notes, bo równy mu stopniem kolega wszedł do pokoju. W tej samej chwili nagły podmuch wiatru przewrócił kilka stron.
— Dlaczego nie może tak wiać w dzień, kiedy naprawdę tego potrzebujemy? — westchnął przybysz.
Oficer za biurkiem wzruszył ramionami.
— Tak późno, a ty jeszcze nie śpisz.
— Właśnie idę do łóżka. W przeciwieństwie do ciebie.
— Przecież widzisz, co tu mam — powiedział oficer z kwaśnym uśmiechem, wskazując biurko pokryte papierami i szpulami z taśmą.
Jego kolega trącił je palcem.
— Sprawa polityczna?
— Kryminalna.
— Powiedz im, żeby odkurzyli garotę, a sam trochę się prześpij.
— Najpierw muszę ustalić, o co w tym wszystkim chodzi. Przecież znasz komendanta.
— Jutro będziesz do niczego.
— Mogę dłużej pospać. Mam wolny dzień.
— Cóż, zawsze byłeś sową.
Przybysz ziewnął rozdzierająco i wyszedł. Zapracowany oficer nalał sobie do szklanki wina o temperaturze identycznej jak ta, która panowała w pokoju, po czym wrócił do lektury w miejscu, w którym wiatr otworzył kartki notesu.
…mam pojęcia. Może piętnaście lat temu, może mniej albo więcej. Nasze lata są znacznie dłuższe, wiedział pan o tym?
Ja : Tak, nie musi mi pan tego wyjaśniać.
Mr D. : No więc, ci Francuzi opowiadali o nich mnóstwo historii, ale ja tam nie wierzyłem. Jakie to były historie? Same bzdury. Francuzi to okropnie głupi naród.
(koniec rozmowy)
Powiedziano mi, że jednym z ostatnich niedobitków francuskich osadników był niejaki Robert Culot, zmarły przed mniej więcej czterdziestu laty. Wypytując o niego dowiedziałem się, iż jego wnuk (także Robert Culot) niekiedy wspomina opowieści, jakie jego dziadek snuł o początkach kolonizacji Sainte Anne. Robert Culot młodszy jest mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu pięciu ziemskich lat i prowadzi najlepszy w Lądowisku Francuzów sklep odzieżowy.
M. Culot : Owszem, doktorze Marsch. Stary często opowiadał o tych, których nazywa pan tubylcami. Znał mnóstwo najróżniej| szych historii.
To prawda, uważał, że należeli do kilku rozmaitych gatunków. Ludzie, powiadał, myślą inaczej, ale ludzie wiedzieli mniej od niego. Powtarzał, że ślepemu wszystkie koty wydają się czarne. Mówi pan po francusku, doktorze? Nie? Wielka szkoda.
Ja : Monsieur Culot, czy jest pan w stanie określić w przybliżeniu, kiedy pański dziadek po raz ostatni widział żywego tubylca?
M.C. : Kilka lat przed śmiercią. Niech pomyślę… Tak, chyba jakieś trzy lata przed śmiercią. Rok później przestał wstawać z łóżka, a po następnych dwóch latach umarł.
Ja : A więc będzie to jakieś czterdzieści trzy lata temu, prawda?
M.C. : Nie wierzy pan staremu, prawda? To okrutne! Myśli pan sobie, że nie można ufać Francuzom.
Ja : Wręcz przeciwnie. Jestem zaintrygowany.
M.C. : Pewnego razu dziadek uczestniczył w pogrzebie przyjaciela. Ceremonia podziałała na niego bardzo przygnębiająco, więc wybrał się na spacer. Musi pan wiedzieć, że kiedy był nieco młodszy, chętnie i dużo chodził. Przestał dopiero na krótko przed chorobą, która w końcu go zabrała. Jednak tego dnia wybrał się na przechadzkę, żeby ulżyć sercu. Byłem przy tym, jak wrócił, ponieważ grałem w warcaby z jego synem, moim ojcem.
Jak wyglądał jego „indigene”? Ach! ( śmiech ) Miałem nadzieję, że pan o to nie zapyta. Mój ojciec też się roześmiał, a dziadka bardzo to rozzłościło, więc żeby się zrewanżować, zaczął mówić po angielsku, a mówił bardzo słabo, i powiedział, że mój ojciec całymi dniami siedzi w jednym miejscu, więc niewiele widzi. Ojciec stracił obie nogi na wojnie. Mam szczęście, że nie stracił nic więcej, prawda?
Zadałem dziadkowi to samo pytanie co pan przed chwilą. Powtórzę panu dokładnie, co mi odpowiedział, choć pewnie straci pan wszelkie zaufanie do jego słów.
Ja : A może tylko drażnił się z panem albo pańskim ojcem?
M.C. : Był uczciwym do szpiku kości starym człowiekiem i nikomu nie opowiadałby kłamstw, ale potrafił mówić prawdę w taki sposób, że wyglądało to tak, jakby sobie kpił. Zapytałem go, jak wyglądała ta istota, a on odpowiedział, że chwilami przypominała człowieka, a chwilami płot.
Ja : Płot?!
M.C. : Albo martwe drzewo. Coś w tym rodzaju. Niech no się skupię… Powiedział chyba: „Czasem jak człowiek, czasem jak stare drewno”… Nie, nie mam pojęcia, co miał na myśli.
Monsieur Culot skierował mnie do tych członków francuskiej społeczności skupionej wokół Lądowiska Francuzów, którzy, jego zdaniem, byliby chętni służyć mi pomocą. Wspomniał również nazwisko niejakiego doktora Hagsmitha, miejscowego lekarza, który podobno gromadził wszelkie przekazy dotyczące pierwotnych mieszkańców Sainte Anne. Jeszcze tego samego wieczoru udało mi się spotkać z doktorem Hagsmithem, uważającym się za folklorystę amatora.
Dr Hagsmith : Pan i ja stoimy na przeciwnych biegunach. Oczywiście nie zamierzam dyskredytować pańskiej działalności, ale ja robię coś zupełnie innego. Pan szuka faktów i obawiam się, że znajdzie niewiele, ja natomiast pożądam zmyśleń i moje zbiory szybko rosną. Rozumie pan?
Ja : Chce pan powiedzieć, że w pańskiej kolekcji znajduje się wiele informacji o tubylcach?
Dr H. : Tysiące, szanowny panie. Dwadzieścia lat temu zjawiłem się tu jako młody lekarz. Wówczas byliśmy pewni, że ta osada stanie się wielkim miastem. Proszę mnie nie pytać, skąd brało się to przekonanie. Wszystko zaplanowaliśmy: muzea, parki, stadion. Wydawało nam się, że mamy wszystko, czego nam trzeba, i tak było w istocie, z wyjątkiem dwóch rzeczy: ludzi i pieniędzy. Nic się nie zmieniło. ( śmiech )
W trakcie mojej lekarskiej praktyki zacząłem spisywać te historie, doszedłem bowiem do wniosku, że wyraźnie działają na psychikę, ta zaś w istotny sposób wpływa na stan zdrowia ludzi.
Ja : Ale sam nigdy nie widział pan aborygena?
Dr H. : ( śmiech ) Nie, lecz mimo to z pewnością jestem największym żyjącym specjalistą od tubylców. Mogę panu udzielić wyczerpującej odpowiedzi na każde pytanie.
Ja : Doskonale. Czy tubylcy jeszcze istnieją?
Dr H. : Tak samo jak kiedykolwiek, ( śmiech )
Ja : W takim razie gdzie mieszkają?
Dr H. : Chodzi panu o miejsce? Ci znikąd, których jest większość, wiodą żywot koczowniczy, ci natomiast, których przyciągnęły farmy, zazwyczaj osiedlają się w ustronnych zakątkach, ale niekiedy pojawiają się również w zabudowaniach gospodarczych albo nawet w domach.
Читать дальше