Ja : Wspominałeś, że ty i twoja matka, szczególnie wiosną i latem, czasem nawet przez kilka miesięcy mieszkaliście „tam gdzie zaczyna się nigdzie”. Według uzyskanych przeze mnie informacji, pięćdziesiąt albo i więcej lat temu na odosobnionych farmach tubylcze dzieci często bawiły się z ludzkimi. Czy tobie również zdarzyło się coś takiego? Widziałeś tam kogoś oprócz was dwojga? My, chociaż minęły już cztery dni, nie spotkaliśmy nikogo.
V.R.T. : Prawie codziennie widywaliśmy wielu ludzi, mnóstwo ptaków i zwierząt, a nawet żywe drzewa, ale cztery dni to za mało, żeby dotrzeć tam, gdzie zaczyna się nigdzie, gdzie drzewa wyruszały na wędrówkę, bogowie o małych i wielkich głowach z wodnymi kwiatami we włosach pływali na pniach z nurtem rzeki, gdzie mieszkali ludzie-łosie o ludzkich głowach, włosach, brodach, ramionach i korpusach, za to z nogami łosi, tak że muszą się łączyć z kobietami-krowami, raz jako ludzie, a raz jak zwierzęta, i przez całą wiosnę walczyli ze sobą na zboczach wzniesień, a kiedy czarne brzytwodzioby wracały do gniazd, byli już pogodzeni i oddalali się przyjaźnie objęci, i kradli jaja z dziupli albo rzucali we mnie kamieniami; wieczorami, ma się rozumieć, przybywały Dzieci Mroku, żeby nas okraść, niesione na grzbiecie spienionej wody w górskich potokach — wtedy matka nie wypuszczała mnie spod zasłony włosów, bo byłem jeszcze bardzo mały, ale kiedy podrosłem, wymykałem się, krzyczałem na nich, a oni uciekali! — bo wierzą, zawsze wierzyli, że uda im się zakraść i zaatakować, kąsając zębami jadowymi, ale jeżeli zdążysz się odwrócić i krzyknąć, to nigdy tego nie zrobią, a w dodatku nigdy nie ma ich tak wielu, jak im się wydaje, ponieważ niektórzy istnieją tylko w myślach innych, więc kiedy dochodzi do walki, stapiają się ze sobą i zostaje ich zaledwie kilku, a czasem nawet jeden.
Ja : W takim razie dlaczego do tej pory nic takiego nie widzieliśmy?
V.R.T. : Ja widziałem.
Ja : Co? Chodzi mi tylko o czas, który spędziliśmy razem.
V.R.T. : Ptaki, zwierzęta, żywe drzewa i Dzieci Mroku.
Ja : Masz na myśli gwiazdy. Jeśli zobaczysz coś niezwykłego, powiesz mi o tym, prawda?
( V.R.T.: kiwa głową )
Ja : Niezwykły z ciebie chłopiec. Czy chodzisz do szkoły, kiedy mieszkasz z ojcem w Lądowisku Francuzów?
V.R.T. : Czasami.
Ja : Jesteś już prawie mężczyzną. Zastanawiałeś się, co będziesz robił za parę lat?
( V.R.T.: szlocha )
Na ostatnie pytanie nie otrzymałem odpowiedzi; chłopiec zalał się łzami, co tak mnie zawstydziło, że objąłem go na chwilę, po czym zostawiłem szlochającego przy ognisku, sam zaś przez dobre pół godziny włóczyłem się dokoła, depcząc po wielkich fosforyzujących dżdżownicach koloru ust nieboszczyka, które nocą wypełzają na powierzchnię. Trudno sobie wyobrazić głupsze pytanie. Jakie perspektywy może mieć przed sobą niedouczony syn żebraka? Co prawda z czytaniem radzi sobie całkiem nieźle — pożyczył ode mnie kilka książek z dziedziny antropologii, a kiedy później zapytałem, co sądzi o tej lekturze, uzyskałem odpowiedź na poziomie przeciętnego studenta uniwersytetu — ale sądząc po tym, co widziałem w jego starym zeszycie (jednym z niewielu przedmiotów, które ze sobą zabrał), pisanie sprawia mu ogromne problemy.
* * *
11 kwietnia . Dzień pełen wydarzeń. Zobaczymy, czy uda mi się uwolnić od nawyku skakania w przód i w tył i zdać relację w porządku chronologicznym. Kiedy wczoraj wieczorem wróciłem do obozowiska (widzę, że przerwałem zapiski w chwili, gdy błąkałem się po krzakach), chłopiec już spał w swoim śpiworze. Dołożyłem do ognia, odsłuchałem taśmę, zapisałem treść naszej rozmowy, po czym także udałem się na spoczynek. Mniej więcej godzinę przed świtem obudził nas hałas czyniony przez muły; zerwaliśmy się z posłań i popędziliśmy sprawdzić, co się dzieje — ja z latarką i sztucerem, chłopiec z dwiema płonącymi głowniami z ogniska. Co prawda nic nie zobaczyliśmy, poczuliśmy natomiast smród jakby gnijącego mięsa, a do naszych uszu dotarły odgłosy poruszeń jakiegoś dużego zwierzęcia. Z pewnością nie był to żaden z naszych mułów. Kiedy wreszcie udało nam się je odnaleźć, wszystkie były mokre od potu, jeden zaś zerwał pęta; na szczęście nie odszedł daleko, a jak tylko zaczęło się rozwidniać, chłopiec zdołał go schwytać, choć zajęło mu to ponad pół godziny. Dwa pozostałe sprawiały wrażenie bardzo zadowolonych z tego, że zjawiliśmy się, żeby roztoczyć nad nimi opiekę należną wszystkim udomowionym stworzeniom.
Zanim przeszukaliśmy najbliższą okolicę, aby upewnić się, że ani nam, ani naszym zwierzętom nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, zrobiło się późno — a raczej wcześnie — i o dalszym śnie nie mogło już być mowy. Zwinęliśmy namiot, objuczyliśmy muły, a następnie (uparłem się, że musimy to uczynić) przez godzinę cofaliśmy się drogą przebytą minionego dnia, szukając śladów jakiegoś dużego drapieżnika. Zobaczyliśmy jednak tylko znajomego kota (ponieważ już do niego nie strzelałem, znacznie się ośmielił) oraz tropy zwierzęcia, które chłopiec nazywa płomienistym lisem, a zapewne jest to fenek Hutchessona, stworzenie podobne do lisa lub do kojota, obdarzone ogromnymi uszami, chętnie żywiące się ptakami i padliną (tak przynajmniej sądzę na podstawie opisu w „Przewodniku po faunie Sainte Anne”).
Później dziarsko ruszyliśmy naprzód, a mniej więcej na godzinę przed południem ustrzeliłem najciekawszy jak do tej pory okaz: potężne stworzenie, nie opisane w „Przewodniku”, nieco podobne do azjatyckiego bawołu z Ziemi. Padł od jednego strzału ze sztucera prosto w mózg, a kiedy zmierzyłem odległość, okazało się, że dzieliło nas równe trzysta jardów!
Rzecz jasna byłem dumny jak diabli ze swego wyczynu. Pocisk trafił w czaszkę tuż za lewym uchem, ale kość była tak gruba, że nie przebił jej do końca, więc najprawdopodobniej zwierzę żyło jeszcze, kiedy do niego szedłem. Z oczu wypłynęła znaczna ilość bezbarwnego płynu, który pozostawił wyraźne ślady po obu stronach pyska. Przyjrzawszy się ranie, uniosłem powiekę i stwierdziłem, że zwierzę miało oczy o podwójnych źrenicach, tak jak niektóre ziemskie ryby; dolna część gałki ocznej poruszyła się lekko, kiedy dotknąłem jej palcem, co mogło świadczyć o tym, iż nawet wtedy w stworzeniu tliły się jeszcze resztki życia.
Taka budowa oka nie jest typowa dla tutejszej fauny, przypuszczam więc, że adaptację tę wymusił w znacznej mierze wodny tryb życia zwierzęcia.
Kusiło mnie, żeby odciąć głowę i zabrać jaw charakterze trofeum, lecz było to wykluczone. Chłopiec i tak już miał łzy w oczach (wielkich i zdumiewająco zielonych), przypuszczał bowiem, że będę chciał zabrać całą zdobycz, więc przekonywał mnie gorąco, że muły nie poradzą sobie z dodatkowym ciężarem. Wywalczyłem tyle, że wzięliśmy najlepsze kawałki mięsa (choć mułom zdecydowanie nie podobała się woń świeżej krwi), cała reszta zaś — niestety łącznie z głową, ozdobioną wspaniałym porożem — została na miejscu.
Jakąś godzinę później dotarliśmy nad brzeg Tempus. To zupełnie inna rzeka od tej, nad którą ojciec chłopca pokazywał mi „świątynię” tubylców; tam miała niemal milę szerokości, była mętna i płynęła tak powoli, że wręcz niezauważalnie. Samo ujście to plątanina wąskich, krętych kanałów przedzierających się z trudem przez błota zarośnięte trzcinami. Tutaj zaledwie lekko żółtawa woda płynie tak wartko, że rzucony do niej patyk znika z oczu w ciągu kilku sekund.
Читать дальше