Ja : Chyba łatwo ich wtedy zauważyć?
Dr H. : To przynosi pecha. Zazwyczaj kiedy ktoś patrzy, upodabniają się do różnych pospolitych sprzętów albo całkiem zwyczajnych rzeczy, na przykład snopków siana.
Ja : Ludzie naprawdę w to wierzą?
Dr H. : A pan nie? Co by ze sobą zrobili, gdyby tego nie umieli? ( śmiech )
Ja : Wspomniał pan, że większość tubylców jest „znikąd”…
Dr H. : Żyją na pustyni i w górach. To nasze miejscowe określenie.
Ja : A jak wyglądają?
Dr H. : Jak ludzie, tyle że mają skórę koloru kamieni i gęste zmierzwione czupryny — z wyjątkiem zupełnie łysych, ma się rozumieć. Niektórzy są wyżsi od pana i ode mnie, i bardzo silni, inni nawet nie dorównują wzrostem kilkuletnim dzieciom. Tylko proszę mnie nie pytać, jaki wzrost mają ich dzieci.
Ja : Załóżmy przez chwilę, że tubylcy rzeczywiście istnieją; dokąd by mnie pan skierował, gdybym zapragnął ich odszukać?
Dr H. : Przede wszystkim do portu, ( śmiech ) Albo do ich świętych miejsc. Oho! Widzę, że pana zainteresowałem. Nie wiedział pan o świętych miejscach, prawda? Tubylcy mają ich wiele, a do tego znakomicie zorganizowany i skomplikowany system wierzeń. Na początku mojego pobytu wiele słyszałem o jakimś głównym kapłanie albo naczelnym wodzu, jeśli pan woli. Na pewno był to ktoś ważniejszy od zwyczajnego szamana. Właśnie zbudowano linię kolejową, ale zwierzęta nie zdołały jeszcze do niej przywyknąć i mnóstwo ginęło pod kołami pociągów. Nocami widywano tego osobnika, jak wędruje wzdłuż torów i przywraca je do życia. Nazywano go Dróżnikiem. Pewnego razu pociąg odciął rękę żonie poganiacza bydła — przypuszczam, że upiła się i zasnęła na torach. Poganiacz natychmiast przywiózł ją do lecznicy, gdzie wzięliśmy nową rękę z banku narządów i przyszyliśmy, ale w tym samym czasie Dróżnik znalazł obciętą rękę i wyhodował z niej nową kobietę, tak że poganiacz miał już nie jedną, lecz dwie żony. Naturalnie ta wyhodowana przez Dróżnika była aborygenką, z wyjątkiem jednej ręki, więc kiedy coś kradła, co było ulubionym zajęciem tubylców, ludzka ręka natychmiast odkładała to na miejsce. W końcu biednemu poganiaczowi dobrali się do skóry dominikanie i kazali mu się zdecydować na którąś z żon; odprawił tę nową, ponieważ miała tylko jedną ludzką rękę i w związku z tym nie mogła porządnie rąbać drewna.
Dziwi się pan? To proste: ponieważ aborygeni nie są ludźmi, nie potrafią posługiwać się narzędziami. Owszem, mogą je przenosić z miejsca na miejsce, ale niczego za ich pomocą nie dokonają. To tylko zwierzęta — owszem, magiczne, ale jednak zwierzęta. ( śmiech ) Jak na antropologa, ma pan diabelnie mało wiadomości o przedmiocie swoich badań! Francuzi przy Krwawym Brodzie wymyślili nawet specjalną próbę; każdemu, kto tamtędy przechodził, dawali szpadel i kazali…
Na obłupany parapet okna wskoczył ogromny czarny kocur o jednym oku i podwójnym garniturze pazurów — cmentarny kot z Vienne. Oficer wrzasnął na niego, ale zwierzę nie zareagowało, więc zaczął pomału przesuwać dłoń w kierunku kabury z pistoletem. Jednak jak tylko jego palce zetknęły się z bronią, kot parsknął przeraźliwie, zeskoczył i uciekł.
M. d’F. : Święte miejsca, monsieur? Owszem, mieli ich mnóstwo, a przynajmniej tak się mówiło. Na przykład czcili wszystkie drzewa rosnące samotnie w górach, szczególnie takie, w których pobliżu, jak to często bywa, zgromadziła się woda. Wyjątkowo święte miejsce było niedaleko stąd, tam gdzie Tempus wpada do morza.
Ja : A inne?
M. d'F. : Jaskinia daleko w górze rzeki, w ścianie wąwozu. Wątpię, żeby ktokolwiek tam dotarł. A bliżej ujścia — krąg ogromnych drzew. Większość wycięto, ale pnie pozostały. Trenchard, żebrak, który podaje się za jednego z nich, za parę sou pokaże panu to miejsce albo każe to zrobić swojemu synowi.
Nie słyszał pan o nim? Tak, w okolicy portu. Wszyscy go tam znają. To oczywiście oszust, jak pan się domyśla. Ręce powykręcał mu artretyzm, więc nie może pracować. Twierdzi, że jest aborygenem, i zachowuje się jak wariat, ale ludzie chętnie dają mu drobniaki, bo to podobno przynosi szczęście.
Nie, to człowiek tak samo jak pan i ja. Ożenił się z jakąś nieszczęsną ułomną kobietą, która prawie nie pokazuje się ludziom na oczy, i ma z nią piętnastoletniego syna.
Oficer odwrócił kilkanaście kartek, po czym wrócił do lektury w miejscu, gdzie zmiana sposobu pisania świadczyła o pojawieniu się nowych treści.
Sztucer (kal. 35) do obrony przed drapieżnikami. Dla mnie. 200 szt. amun.
Strzelba (kal. 225) do polowania. Dla chłopca. 500 szt. amun.
Dubeltówka (kal. 20) na drobną zwierzynę i ptactwo. Pojedzie na mule. 160 szt. amun.
Skrzynka (200 pudełek) zapałek
40 funtów mąki
Drożdże
2 funty herbaty (miejscowej)
10 funtów cukru
10 funtów soli
Sprzęt kuchenny
Witaminy
Apteczka
Namiot, brezent na łaty, zapasowe linki i śledzie
2 śpiwory
Dodatkowy brezent do położenia na ziemi
Zapasowe buty (dla mnie)
Zapasowe ubrania, przybory do golenia itp.
Skrzynka z książkami (część przywieziona z Ziemi, większość kupiona w Roncevaux)
Magnetofon, trzy aparaty fotograficzne, filmy, notes
Pióra
Tylko dwie manierki, ale przecież będziemy szli wzdłuż rzeki
Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Z pewnością będzie nam brakowało mnóstwa rzeczy i do następnej wyprawy przygotuję się znacznie lepiej, ale przecież kiedyś musi być ten pierwszy raz. Podczas studiów na Uniwersytecie Columbia czytywałem relacje z wiktoriańskich ekspedycji z udziałem setek tragarzy i kopaczy, i marzyłem o tym, by kiedyś stanąć na czele takiej wyprawy. Bardzo proszę: oto spędzam ostatnią noc pod dachem, jutro zaś wyruszamy w drogę: trzy muły, chłopiec (w łachmanach) i ja (w granatowych spodniach i sportowej koszuli od Culota). Przynajmniej nie muszę obawiać się buntu podwładnych — chyba że kopnie mnie muł albo chłopiec poderżnie mi gardło, kiedy będę spal.
* * *
6 kwietnia . Pierwszy nocleg. Siedzę przy niewielkim ognisku, na którym chłopiec gotuje kolację. Okazał się wyśmienitym kucharzem (co za wspaniałe odkrycie!), choć nadzwyczaj oszczędnie korzysta z drewna. Wiem z lektur, że jest to cecha wszystkich ludzi żyjących na łonie natury. Chyba nawet bym go polubił, gdyby nie chytry błysk pojawiający się od czasu do czasu w jego wielkich oczach.
Chłopiec już śpi, ja jednak przed pójściem na spoczynek zamierzam zanotować wszystkie wydarzenia pierwszego dnia wędrówki i popatrzeć na obce gwiazdy. Mówił mi, jak nazywają się gwiazdozbiory, tak że teraz lepiej znam nocne niebo nad Sainte Anne, niż kiedykolwiek znałem ziemskie. Chłopiec twierdzi, jakoby znał wszystkie oryginalne tubylcze nazwy, i choć mogą to być konfabulacje jego ojca, wymienię je tutaj, by później można było je zweryfikować. Otóż są to: Tysiąc Macek i Ryba (mgławica, która zdaje się połykać samotną, silnie świecącą gwiazdę), Kobieta o Płonących Włosach, Waleczny Jaszczur (Soi jest jedną z gwiazd tworzących jego ogon). Dzieci Mroku. W tej chwili nie mogę odnaleźć Dzieci Mroku, ale jestem pewien, że chłopiec wskazywał mi dwie pary jasno świecących oczu. Naturalnie są jeszcze inne, ale już zdążyłem zapomnieć ich nazwy. Chyba powinienem zacząć nagrywać moje rozmowy z chłopcem.
Zacznijmy jednak od początku. Wyruszyliśmy z samego rana, zaraz po tym, jak chłopiec pomógł mi objuczyć muły, a raczej jak ja pomogłem jemu. Doskonale daje sobie radę ze sznurami i potrafi wiązać duże, skomplikowane węzły, które zdają się same rozplątywać wtedy, kiedy on sobie tego zażyczy. Ku memu zdziwieniu, jego ojciec przyszedł nas pożegnać; uraczył mnie długą przemową mającą na celu odebranie mi jeszcze choć odrobiny pieniędzy, które stanowiłyby rekompensatę za pozbawienie go towarzystwa syna. W końcu dałem mu trochę drobnych, tak na szczęście.
Читать дальше