Wracam jednak do moich prac nad złamaniem szyfru. Mówiłem do siebie na głos, tak jak teraz, siedząc na materacu, jednak by moja podświadomość ukradkiem nie faworyzowała jakichś liter, niczego nie zapisywałem. Następnie wziąłem do ręki kartkę ze spisanym alfabetem i powtórzyłem z pamięci wszystko, co mówiłem, stawiając kreski pod poszczególnymi literami.
Teraz mogę przyłożyć ucho do rury kanalizacyjnej, która biegnie przez moją celę, i przysłuchiwać się rozmowom.
Początkowo, ma się rozumieć, wcale nie było to łatwe. Musiałem notować, co usłyszałem, a następnie mozolnie dokonywać tłumaczenia, przy czym zdarzało się, że w efekcie otrzymywałem tekst albo bardzo błahy, albo wręcz pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia: SŁYSZELIŚCIE, O CZYM MÓWILI…
Nierzadko uzyskiwałem jeszcze mniej. Dziwiło mnie, dlaczego w wystukiwanych rozmowach tak często padają liczby (na przykład: DWA JEDEN DWA DO GÓR…), aż wreszcie uświadomiłem sobie, że oni — my — występują jako numery cel, dzięki czemu od razu wiadomo, gdzie kto przebywa, a to przecież najważniejsze, czego można dowiedzieć się o więźniu.
Oficer nie szukał kolejnej strony, tylko wstał, odepchnął krzesło i wyszedł z pomieszczenia przez otwarte na oścież drzwi. Na zewnątrz wiał słaby wiatr, a Sainte Anne, wisząca wysoko na niebie, zalewała świat melancholijną zielonkawą poświatą. W odległym mniej więcej o milę porcie sterczały maszty statków. W powietrzu czuć było przenikliwy słodki zapach rozkwitających w nocy kwiatów, posadzonych wokół budynku na polecenie poprzedniego komendanta. Pięćdziesiąt stóp dalej, w cieniu drzewa gorączkowego, oparty plecami o pień przykucnął niewolnik; był wystarczająco ukryty, żeby uchodzić za nieobecnego wtedy, kiedy oficer go nie potrzebował, a jednocześnie znajdował się na tyle blisko, by zareagować na każde wezwanie. Wystarczyło, że oficer spojrzał na niego znacząco, a on przybiegł po wyschniętej, zalanej zielonkawym blaskiem trawie.
— Cassilla — rzucił oficer.
Niewolnik wtulił głowę w ramiona.
— Jest z majorem… Maitre, może wezwać dziewczynę z miasta?
Oficer, który był znacznie młodszy od niego, nie zdradzając śladu emocji uderzył go na odlew w policzek, niewolnik zaś osunął się na kolana i zaczął szlochać, jakby odgrywał doskonale znaną, wielokrotnie przećwiczoną rolę. Zaraz potem oficer przewrócił go kopniakiem, po czym wrócił do niewielkiego pokoju pełniącego funkcję gabinetu. Jak tylko zniknął we wnętrzu, niewolnik podniósł się z ziemi, otrzepał wyświechtane ubranie i wrócił na posterunek pod drzewem. Cassilla mogła być wolna najwcześniej za dwie godziny.
Tu żyli kiedyś tubylcy. Opowieści o nich są zbyt rozpowszechnione, zbyt szczegółowe, zbyt dobrze udokumentowane, żeby uznać je za nadmiernie rozrośnięty element mitologii niedawno zasiedlonej planety. Naturalnie wyjaśnienia wymaga brak materialnych pozostałości, lecz z pewnością istnieje jakieś wytłumaczenie tego faktu.
Ludzie wraz ze swą technologiczną cywilizacją okazali się dla tej rasy bardziej zabójczy niż dla jakiejkolwiek grupy aborygenów w historii. W ciągu niespełna stu lat po dość licznej, choć rozproszonej populacji pozostały jedynie niejasne wspomnienia, chociaż największą katastrofą, jaka się w tym czasie wydarzyła, było zniszczenie podczas wojny archiwów pierwszych francuskich ekspedycji.
Mój problem polega więc na tym, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o prymitywnej rasie, która (o ile wiadomo) pozostawiła po sobie nieco upiększonych legend, za to prawie żadnych fizycznych śladów. Z pewnością zniechęciłbym się do tego zadania, gdyby nie aż nadto oczywiste analogie do żyjących w paleolicie białych Pigmejów, których nazywano Dobrym Ludem i którzy, jak się okazało, przetrwali w Skandynawii i Irlandii niemal do końca osiemnastego wieku.
A jak długo udało się przetrwać tubylcom z Sainte Anne? Chociaż wypytywałem każdego, kto zechciał poświęcić mi choć trochę czasu, oraz cierpliwie wysłuchiwałem wszystkich opowieści (w nadziei że w n-tej wersji tej samej historii usłyszę coś, czego nie było w poprzednich, oraz ze względu na to, że nie chciałem zrażać do siebie kogoś, kto później mógł mnie skierować do lepszego źródła, naturalnie szczególną uwagę poświęcając oryginalnym, weryfikowalnym relacjom). Wszystko mam na taśmach, chyba jednak byłoby rozsądne dokonać transkrypcji kilku najbardziej charakterystycznych i najbardziej interesujących rozmów; bądź co bądź, taśmy mogą ulec zniszczeniu. Aby uniknąć nieporozumień, wszystkie daty podaję według miejscowego kalendarza.
13 marca . Za radą pana Judsona, właściciela hotelu, oraz kierując się uzyskanymi od niego wskazówkami, zdołałem odszukać i porozmawiać z panią Mary Blount, ponadosiemdziesięcioletnią kobietą mieszkającą z wnuczką i jej mężem na farmie położonej około dwudziestu mil od Lądowiska Francuzów. Gospodarz uprzedził mnie, że umysł starej damy nie zawsze znajduje się w pełnej formie, o czym miał świadczyć fakt, że staruszka czasem utrzymuje, jakoby urodziła się na Ziemi, kiedy indziej zaś twierdzi, iż przyszła na świat na pokładzie jednego ze statków kolonizacyjnych. Rozpocząłem rozmowę właśnie od pytania o tę sprawę; odpowiedź, jaką uzyskałem, dowodzi ponad wszelką wątpliwość, iż w naszej kulturze poświęcamy stanowczo zbyt mało uwagi temu, co mają do powiedzenia starzy ludzie.
Mrs Blount : Gdzie się urodziłam? Na statku, oczywiście. Byłam pierwszym człowiekiem, który urodził się na statku, i jednocześnie ostatnim, który przyszedł na świat na starej planecie. Jak to ci się podoba, młody człowieku? Kobiety przy nadziei nie miały prawa wstępu na pokład, ale później okazało się, że sporo jednak dostało się na statek. Moja mama bardzo chciała lecieć i postanowiła nikomu nic nie mówić o swoim stanie. Była potężnie zbudowaną kobietą, jak zapewne możesz sobie wyobrazić, ja zaś prawdopodobnie byłam bardzo malutka. Oczywiście, wszyscy przechodzili szczegółowe badania lekarskie, ale od ich zakończenia do startu, który był kilkakrotnie odkładany, minęło wiele miesięcy. Kobiety, podobnie jak mężczyźni, miały nosić specjalne jednoczęściowe stroje zwane skafandrami kosmicznymi; jak tylko mama poczuła, że jestem w drodze, zażyczyła sobie wyjątkowo obszerny, do licha z modą. Dlatego nikt nie wiedział. Kiedy wchodziła na pokład, miała już pierwsze skurcze, ale lekarz okrętowy był swój chłop i nikomu nic nie powiedział. Zaraz potem urodziła mnie i ułożyła do snu, a kiedy się wszyscy obudziliśmy, było dwadzieścia jeden lat później. Nasz statek miał numer 986, więc był jednym z pierwszych. Podobno wcześniej nadawano im nazwy, co chyba było sympatyczniejsze.
Owszem, kiedy tu dotarliśmy, zastaliśmy jeszcze kilkoro Francuzów. Prawie wszyscy, z wyjątkiem najmłodszych dzieci, stracili ręce albo nogi i potwornie się bali. Wiedzieli, że przegrali, a my wiedzieliśmy, że wygraliśmy, więc nasi mężczyźni po prostu brali, co chcieli — ziemię, zabudowania i dobytek. Tak mi później opowiadała mama, bo ja byłam wtedy całkiem mała i nic nie rozumiałam. Dorastałam razem z malutkimi francuskimi dziewczynkami, które były jeszcze za młode, żeby walczyć; ależ to były ślicznotki! Pozabierały nam większość przystojnych chłopców i wszystkich bogatych. Szłyśmy na zabawę w najładniejszych sukienkach, ale wystarczyło, żeby zjawiła się któraś z nich, w okropnych łachmanach, tylko z wstążką albo kwiatem we włosach, a i tak chłopcy gapili się tylko na nią.
Tubylcy? Jacy tubylcy?
Читать дальше