Zapytałem, czy jestem aresztowany i czy moi nieproszeni goście są z policji.
— Ależ skąd, profesorze — odpowiedział ten w fotelu. — W żadnym razie.
— Chwilowo nie jestem profesorem, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Skoro nie zostałem aresztowany, to skąd to przeszukanie? O co mnie podejrzewacie?
— Dopiero po przeprowadzeniu rewizji będziemy mogli stwierdzić, czy musimy pana aresztować — poinformował mnie ten, który zamknął drzwi, i spojrzał na swego towarzysza w ciemnym garniturze, jakby oczekiwał potwierdzenia.
— Wybór należy do pana — dodał drugi mundurowy. — Na co się pan decyduje?
— A jeżeli w ogóle nie wyrażę zgody?
— Wówczas będziemy zmuszeni zabrać pana do cytadeli — odparł ten w garniturze. — Dopiero tam zostanie pan poddany rewizji.
— Czyli jednak mnie aresztujecie?
— Monsieur…
— Nie jestem Francuzem. Pochodzę z Ameryki Północnej.
— Profesorze, radzę panu jak przyjaciel: proszę nas nie zmuszać, żebyśmy pana aresztowali. Tutaj aresztowanie to poważna sprawa, ale można również być zrewidowanym, przesłuchiwanym, trzymanym przez jakiś czas w odosobnieniu…
— A nawet osądzonym i zgładzonym — wtrącił mężczyzna w zielonej marynarce.
— …bez uprzedniego aresztowania. Dlatego jeszcze raz pana proszę o nieutrudnianie nam zadania.
— Ale i tak muszę zostać zrewidowany?
— Tak — potwierdzili obaj mundurowi.
— Wobec tego wolę, żebyście zrobili to od razu, bez rozbierania. Spojrzeli na siebie znacząco, jakbym powiedział coś istotnego, człowiek w garniturze zaś ze znudzoną miną wziął do ręki książkę, którą chyba czytał, czekając na mój powrót: należący do mnie „Przewodnik po faunie Sainte Anne”.
Ten z pistoletem zbliżył się z na pół przepraszającym uśmiechem, a ja dopiero wtedy zorientowałem się, że jest w uniformie Transportu Miejskiego.
— Pan jest woźnicą, prawda? — spytałem. — Dlaczego więc nosi pan broń?
— Ponieważ to należy do jego obowiązków — odparł mężczyzna w garniturze. — Ja też mógłbym zapytać, dlaczego jest pan uzbrojony.
— Nie jestem.
— Czyżby? Właśnie przeglądałem pańską książkę. Z tyłu, na wewnętrznej stronie okładki, znajduje się sporządzona ołówkiem tabela z liczbami. Może mi pan powiedzieć, co to takiego?
— Nie mam pojęcia. Zapewne wykonał je któryś z poprzednich właścicieli. Zarzuca mi pan, że jestem szpiegiem? Jeśli przyjrzy im się pan uważniej, na pewno przekona się pan, że są równie stare jak książka i mocno wyblakłe.
— Niemniej te poukładane parami liczby są bardzo interesujące. Pierwsza jest zawsze podana w jardach, druga natomiast w calach.
— Owszem, ja też to zauważyłem.
Człowiek w uniformie Transportu Miejskiego oklepywał mi kieszenie. Wszystko, co znalazł — zegarek, pieniądze, notes — podawał służalczym gestem temu w garniturze.
— Tak się składa, że mam matematyczny umysł…
— To znakomicie.
— …i dokładnie przeanalizowałem wzajemne relacje między tymi liczbami. Otóż dość precyzyjnie wyznaczają one parabolę, czyli przekrój stożka.
— Nic mi to nie mówi. Jako antropologa znacznie bardziej interesują mnie krzywe rozkładu prawdopodobieństwa.
— To znakomicie — zrewanżował mi się za mój niedawny sarkazm, po czym gestem wezwał do siebie dwóch umundurowanych towarzyszy.
Dyskutowali szeptem, a ja zwróciłem uwagę, jak bardzo są do siebie podobni: wszyscy mieli spiczaste podbródki, czarne brwi i blisko osadzone oczy; mógłbym uwierzyć, że są braćmi — ten w garniturze najstarszym i zapewne również najmądrzejszym, ten z Transportu Miejskiego najmniej rozgarniętym.
— O czym rozmawiacie? — zapytałem.
— O pańskiej sprawie — odparł ten w ciemnym garniturze. Człowiek z Transportu Miejskiego wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
— A do jakich doszliście wniosków?
— Że nie zna pan tutejszego prawa i że powinien pan mieć adwokata.
— To z pewnością prawda, ale nie wierzę, żeby właśnie tego dotyczyła wasza rozmowa.
— Widzi pan? Adwokat powstrzymałby pana przed używaniem takiego tonu.
— Jesteście z policji? A może z prokuratury?
Człowiek w garniturze roześmiał się głośno.
— Skądże znowu! Ja pracuję jako inżynier w Ministerstwie Robót Publicznych, mój przyjaciel — wskazał na mężczyznę w zielonym mundurze — jest sygnalistą w wojsku, drugi zaś, jak słusznie pan odgadł, zajmuje się powożeniem.
— A więc dlaczego zjawiacie się tu w taki sposób, jakbyście byli z policji?
— Oto jak daleko sięga pańska ignorancja dotycząca naszych spraw. Podobno na Ziemi wygląda to inaczej, ale tutaj wszyscy urzędnicy publiczni należą do jednego bractwa, jeśli można tak powiedzieć. Być może, już jutro mój przyjaciel woźnica będzie wywoził śmieci…
— Na dobrą sprawę robi to już dzisiaj! — wtrącił szyderczym tonem sygnalista w zielonym mundurze.
— …ten oto sygnalista zostanie zamustrowany na pokład okrętu patrolowego, ja natomiast zajmę się odławianiem bezdomnych kotów. Dziś jednak przysłano nas do pana.
— Z nakazem aresztowania?
— Powtarzam jeszcze raz, że byłoby dla pana najlepiej, gdyby nie został pan aresztowany, ponieważ jeśli to nastąpi, szansę na pańskie uwolnienie będą praktycznie równe zeru.
Umilkł. Za moimi plecami otworzyły się drzwi i w lustrze zobaczyłem madame Duclose oraz mademoiselle Etienne w towarzystwie woźnicy.
— Wejdźcie, moje panie — zaprosił je ten w ciemnym garniturze.
Woźnica pchnął je lekko. Posłusznie weszły do pokoju i, przestraszone, stanęły po obu stronach szafki z miednicą i dzbanem. Madame Duclose, stara, siwowłosa, otyła kobieta, miała na sobie wypłowiałą, sięgającą do ziemi bawełnianą sukienkę (nie wiem, czy używała jej jako podomki, czy też może woźnica pozwolił gospodyni narzucić coś na nocną koszulę, zanim ją przyprowadził do mego pokoju). Mademoiselle Etienne — bardzo wysoka dziewczyna w wieku dwudziestu ośmiu lat — mogłaby bez trudu uchodzić jeśli nie za siostrę, to na pewno za bliską krewną trzech mężczyzn. Ona także miała spiczasty podbródek i czarne brwi, tyle że starannie wyskubane, dzięki czemu tworzyły regularne łuki nad oczami, wielkimi i błękitnofioletowymi jak oczy lalki. Kręcone kasztanowe włosy okalały jej twarz gęstą chmurą. Jak już wspomniałem, była niezwykle wysoka: długie nogi przypominały szczudła, biodra były nieco zbyt szerokie, tuż nad nimi jej ciało zwężało się do zdumiewająco szczupłej talii, niedużych piersi i wąskich ramion. Wystroiła się w negliż z jakiejś półprzejrzystej tkaniny, zebranej jednak w tak wiele fałd i zakładek, że strój stał się zupełnie nieprzezroczysty.
— Pani jest madame Duclose, właścicielka domu? — zapytał człowiek w ciemnym garniturze. — Wynajmuje pani temu panu pokój, w którym teraz się znajdujemy?
Gospodyni skinęła głową.
— Musimy zabrać go do cytadeli, ponieważ chcą z nim rozmawiać rozmaici wysocy urzędnicy. Zaraz po naszym wyjściu zamknie pani ten pokój na klucz i niczego nie będzie tu pani ruszać. Czy to jasne?
Madame Duclose ponownie skinęła głową.
— W razie gdyby ten pan nie wrócił w ciągu tygodnia, zgłosi się pani do Ministerstwa Parków, które przyśle tu kogoś godnego zaufania. W towarzystwie tego człowieka wejdzie pani do pokoju, sprawdzi, czy gryzonie poczyniły jakieś szkody, i otworzy okna dokładnie na godzinę. Po upływie tego czasu zamknie pani okna, opuści pokój i ponownie zamknie drzwi na klucz. Czy zrozumiała pani wszystko, co powiedziałem?
Читать дальше