— Tak jest, sir.
Ignorantką? Arogancki, stary skurczybyk! Cholera jasna; cieszyłam się, że znowu go widziałam, lecz ten fotel na kółkach niepokoił mnie.
Pajaro Sands to jeden z hoteli w nadmorskim kurorcie leżącym w miejscu oddalonym od cywilizacyjnego zgiełku, obok zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka Watsonville. Istnienie Watsonville usprawiedliwiał tylko jeden powód: był to jeden z ważniejszych portów przeładunkowych ropy naftowej. Oprócz rurociągów, nabrzeży i kilku budynków portowych nie znajdowało się tam nic, co choć trochę upodobniałoby to miasto do ludzkiego osiedla. Jedyną atrakcją były kasyna i burdele w odległym o pięćdziesiąt kilometrów Carmel. Ja jednak nie jestem zagorzałą zwolenniczką ani hazardu, ani seksu za pieniądze — nawet w tak egzotycznym wydaniu jak kalifornijskie.
Do Carmel było zbyt daleko, toteż niewielu ludzi z Kwatery Głównej Szefa odwiedzało to miasto. Wybierając się tam konno, trzeba było jechać na cały weekend. Bezpośredniego połączenia koleją magnetyczną nie było, a chociaż władze kalifornijskie są dość liberalne jeśli chodzi o wydawanie pozwoleń na używanie prywatnych energobili, to Szef pozwalał nam posługiwać się nimi wyłącznie w celach służbowych.
Rozrywkę w Pajaro Sands stanowiły naturalne atrakcje, dla których zbudowano ów kurort w tym miejscu: surfing, słońce i plaża.
Ślizganie się po falach podobało mi się, dopóki nie nabrałam w nim wprawy — potem deska zaczęła mnie nudzić. Zazwyczaj codziennie opalałam się trochę, trochę pływałam, a w międzyczasie przyglądałam się olbrzymim tankowcom przyssanym do rurociągów wzdłuż nabrzeży. Nie bez pewnej satysfakcji spostrzegłam, iż oficerowie pełniący wachty na każdym ze statków również spoglądali dość często w moją stronę — przez szkła lornetek.
Nie było powodów, by ktokolwiek z nas musiał się tu nudzić. Każdy miał w pokoju swój własny terminal. Obecnie wszyscy tak bardzo przyzwyczajeni są do sieci komputerowych, że łatwo zapominają, jakim oknem na świat może być ekran terminalu. Mnie dotyczy to również. Komuś, kto przywykł posługiwać się terminalem wyłącznie w celu płacenia rachunków, zamawiania rozmów i oglądania serwisów informacyjnych, sporą niespodziankę sprawia odkrycie, że urządzenie to ma znacznie bogatsze zastosowanie. Jeśli tylko ma się pieniądze i ochotę, by za to zapłacić, przy terminalu zrobić można praktycznie wszystko, co można zrobić bez zdejmowania bielizny.
Muzyka na żywo? Owszem, można w sobotni wieczór wybrać się na koncert do Berkeley. Ale koncert, który odbył się przed dziesięcioma laty w Londynie, również może okazać się „żywy” i bezpośredni. Wystarczy tylko wprowadzić odpowiednią sekwencję znaków z klawiatury — i czas się cofa. Elektronom jest wszystko jedno.
Szef wysłał mnie do szkoły, w której wiedzę zdobywało się właśnie przy klawiaturze terminalu komputerowego. Miałam tutaj znacznie bogatsze możliwości niż studenci mający przyjemność pobierać nauki na tak zacnych uczelniach jak Oxford, Sorbona czy Heidelberg.
Przede wszystkim nic tu nie przypominało szkoły. Pierwszego dnia przy śniadaniu powiedziano mi, bym zgłosiła się do szefa biblioteki. Był nim niejaki profesor Perry, przemiły starszy człowiek, traktujący po ojcowsku wszystkich wokół siebie. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, wydawał się udręczony. Nic dziwnego — biblioteka Szefa stanowiła prawdopodobnie najbardziej wartościową, najpotężniejszą i zarazem najbardziej zawiłą rzecz, jaka została przetransportowana z Imperium do Pajaro Sands. Profesora Perry’ego bez wątpienia czekać miały tygodnie ciężkiej pracy, by doprowadzić wszystko do porządku — a Szef oczekiwał, by wszystko tutaj zrobione było z absolutną perfekcją. Dziwaczny upór Perry’ego, by pozostać przy papierowych książkach, bynajmniej nie ułatwiał pracy. Kaset i mikrofilmów było bardzo niewiele.
Kiedy zameldowałam się profesorowi, sprawiał wrażenie niezmiernie zapracowanego. Wskazał na konsolę stojącą w kącie.
— Panno Piętaszek, dlaczego pani tam nie siada?
— A co mam robić?
— Hę? A… no nie wiem. Bez wątpienia ktoś to pani powie. Hmm… Ja jestem teraz strasznie zajęty. Dlaczego nie zaznajomi się pani ze sprzętem, studiując cokolwiek, co pani zechce?
Sprzęt nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, nie licząc kilku dodatkowych klawiszy. Dzięki nim można było uzyskać bezpośredni dostęp do zbiorów kilku najlepszych bibliotek na całym świecie, takich jak Biblioteka Harvardzka, Centralna Biblioteka Związku Atlantyckiego czy biblioteka British Museum. Nawet papierowe książki i starodruki Szefa mogłam czytać na ekranie, przewracając kartki za pomocą klawiatury i nie wyjmując opasłych tomów z ich azotowego otoczenia.
Tego ranka przeglądałam kartotekę biblioteki Uniwersytetu Tulane, jednego z najlepszych w Republice Samotnej Gwiazdy. Szukałam czegoś na temat historii Starego Vicksburga, gdy niespodziewanie dla samej siebie natknęłam się na przypis dotyczący typów widm gwiazd. Przykuł on całą moją uwagę. Nie pamiętam już, skąd wziął się tam ów przypis, jednak fakt, że znalazłam go w dziele o tematyce historycznej, wydawał się nieco zaskakujący.
Ciągle jeszcze czytałam o ewolucji gwiazd, gdy profesor Perry zaproponował, byśmy poszli na lunch.
Zanim oderwałam się od klawiatury, zrobiłam jeszcze notatkę o działach matematyki, które musiałam przestudiować. Astrofizyka może być fascynująca, jednak pod warunkiem, że rozumie się jej język.
Jeszcze tego popołudnia wróciłam do „Starego Vicksburga” i znalazłam następny, mniej już szokujący przypis. Dotyczył on „Show Boat” — musicalu traktującego o minionej erze. Resztę dnia spędziłam na wyszukiwaniu i przesłuchiwaniu musicali, które wystawiano na Broadwayu w tych szczęśliwych czasach, zanim Konfederacja Północnoamerykańska rozpadła się na kilkanaście niezależnych stanów. Dlaczego dziś już nikt nie pisze takiej muzyki?!
Przesłuchałam po kolei „Show Boat”, „The Student Prince” i „My Fair Lady”, po czym zanotowałam jeszcze co najmniej tuzin innych na potem. Czy tak właśnie miało wyglądać chodzenie do szkoły?
Następny dzień postanowiłam poświęcić na dogłębne przestudiowanie tych tematów zawodowych, w których nie czułam się najmocniej. Zrobiłam to, gdyż byłam święcie przekonana, iż gdy tylko pojawią się moi nauczyciele i wyznaczą mi program, dwudziestoczterogodzinna doba stanie się o wiele za krótka. Jednak przy śniadaniu Anna spytała mnie: — Piętaszku, co sądzisz o wpływie Ludwika XI na liryczną poezję francuską?
Przez chwilę patrzyłam na nią w osłupieniu.
— Ludwik XI? To brzmi jak nazwa jakiegoś gatunku sera. A jedynym francuskim wierszem, jaki kiedykolwiek udało mi się przeczytać, jest Mademoiselle z Armentieres. Nie wiem, czy to poezja.
— Profesor Perry powiedział, że mamy się zwracać do ciebie z wszelkimi pytaniami.
— Zakpił z was.
Kiedy wróciłam do biblioteki, Papa Perry uniósł na chwilę głowę znad konsoli, nad którą ślęczał. Korzystając z nadarzającej się okazji, zagadnęłam go: — Dzień dobry. Właśnie rozmawiałam z Anną. Powiedziała mi, że kazał jej pan spytać mnie o wpływ Ludwika XI na poezję francuską.
— Tak, tak… Bardzo możliwe. Czy mogłabyś teraz nie zawracać mi głowy? Muszę dziś uporać się z tą częścią programu.
Ponownie pochylił głowę, dając mi tym samym do zrozumienia, że uważa temat za wyczerpany.
Nie rozumiejąc, o co tu właściwie chodzi, zabrałam się za Ludwika XI. Dwie godziny później wyszłam na świeże powietrze. Nie dowiedziałam się wiele na temat poezji. O ile udało mi się ustalić, Król-Pająk nigdy nie zrymował nawet ton con z c’est bon, a tym bardziej nie był nigdy mecenasem sztuki. Dowiedziałam się za to mnóstwo na temat polityki w piętnastym wieku. Intrygi, przemoc i gwałt. A jednak w porównaniu z tym, co działo się we współczesnej polityce, tamta przypominała dziecinne kłótnie pomiędzy przedszkolakami.
Читать дальше