Leżąc w łóżku, nadal nie przestawała pleść tych bzdur. Zamierzałam właśnie powiedzieć jej, że czas już spać, gdy nagle dotarło do mojej świadomości coś, co powiedziała kilka minut wcześniej.
— Skąd wiedziałabyś? — spytałam, podnosząc się i siadając.
— Skąd wiedziałabym co?
— Przed chwilą powiedziałaś: „Naturalnie, nikt nie poślubiłby artefakta”. A skąd wiedziałabyś, że jakaś osoba jest artefaktem? Nie każdy przecież ma wytatuowany na czole numer seryjny.
— Och, Marjie, nie bądź głupia. Stworzenia wyprodukowanego w manufakturze nie da się pomylić z istotą ludzką. Jeśli kiedykolwiek widziałaś jedno z takich stworzeń…
— Widziałam. Widziałam ich wiele!
— A więc sama dobrze wiesz.
— O czym dobrze wiem?
— Że wystarczy rzucić okiem, aby od razu rozpoznać każde z tych monstrów.
— Jak?! Czym są owe szczególne znamiona, pozwalające wyróżnić sztuczną istotę ludzką spośród innych ludzi? Nazwij choć jedno z nich!
— Marjie, to zaczyna już być irytujące. Dlaczego starasz się zepsuć nam obu cały weekend?
— To nie ja, Vickie. Ty go psujesz. Od godziny trajkoczesz bez przerwy, wygadując piramidalne brednie. Gdybyś tak miała choć strzępek dowodu na poparcie swoich niedorzecznych, idiotycznych teorii!
Moja riposta potwierdzała jedynie, iż nawet ze swoimi superzdolnościami nie jestem jeszcze supermenem. Gdybym nim była, potrafiłabym zapanować nad swoimi emocjami. Co do jednego Vickie miała rację: nie powinnam używać tak ostrych argumentów w rodzinnej dyskusji.
Przez chwilę milczała z wyrazem zaskoczenia, malującym się na twarzy. Gdy odezwała się ponownie, była bliska płaczu.
— Jak możesz? To kłamstwo! To niegodziwe i złośliwe kłamstwo!
Tego, co zrobiłam potem, nie można przypisywać lojalności wobec pozostałych SIL— ów — sztuczne istoty ludzkie nie posiadają poczucia solidarności grupowej. Słyszałam, że Francuzi gotowi są oddać życie za La Belle France. Ale czy wyobrażacie sobie kogoś, kto będzie walczył i umierał w obronie spółki akcyjnej HOMUNKULUS S.A. oddział Południowa Jersey? A jednak ja należałam najwidoczniej do tego typu narwańców, choć sama sobie nie potrafiłam odpowiedzieć na pytanie: w imię czego?! Tak bywało prawie za każdym razem, gdy podejmowałam jakąś ważną decyzję. Szef twierdzi, iż robię to zawsze podświadomie. I pewnie ma rację.
Wstałam z łóżka, zrzuciłam koszulę nocną i stanęłam przodem do Vickie.
— Przyjrzyj mi się uważnie — powiedziałam. — Czy ja jestem sztuczną istotą ludzką, czy zupełnie normalnym człowiekiem? Powiedz, jak możesz stwierdzić jedno lub drugie?
— Och, Marjie. Przede mną nie musisz puszyć się jak paw. Wszyscy wiedzą, że masz najlepszą figurę w całej rodzinie. Nie musisz mi tego udowadniać.
— Odpowiedz mi! Użyj jakiegokolwiek testu. Oddaj próbki do laboratorium. Zrób cokolwiek, ale odpowiedz mi wreszcie, skąd masz pewność, że jestem normalnym człowiekiem, a nie produktem inżynierii genetycznej?!
— Jesteś niegrzeczną dziewczynką — oto, czym jesteś.
— Niewykluczone. Możliwe. Ale jakiego rodzaju? Naturalną? Sztuczną?
— O, Chryste! Przecież to oczywiste, że naturalną.
— Mylisz się. Jestem SIL-em.
— Mam już tego dosyć. Ubierz z powrotem koszulę i wracaj do łóżka.
To była ostatnia szansa, żeby się wycofać. Nie skorzystałam z niej. Zamiast tego podałam jej adres laboratorium, w którym zostałam zaprojektowana, oraz dokładną datę moich „urodzin” — rok, miesiąc i dzień, w którym wyjęto mnie ze sztucznej macicy. Zmusiłam Vickie do wysłuchania historii mojego dzieciństwa w sierocińcu laboratorium produkcyjnego. Powinnam właściwie powiedzieć: w sierocińcu, w którym pozwolono mi dorosnąć. Wiem, że są jeszcze inne „ochronki”. Trafiają do nich dzieci — mutanty, będące produktami nieudanych krzyżówek. Stamtąd nie wychodzi się nigdy. Nigdy też nie osiąga się wieku dojrzałego…
Opowiedziałam jej cały swój życiorys od chwili opuszczenia sierocińca. W większości były to oczywiście kłamstwa — nie mogłam przecież zdradzać tajemnic Szefa. Powtórzyłam po prostu tę samą bajeczkę, którą przed laty uraczyłam całą rodzinę — że jestem poufnym agentem handlowym. Nie potrzebowałam wspominać o Szefie, gdyż Anita wiele lat temu doszła do przekonania, iż jestem przedstawicielką jakiegoś ponadnarodowego koncernu; kimś w rodzaju dyplomaty, który podróżuje incognito. Nigdy nie starałam się wyprowadzić ją z błędu.
— Proszę cię, przestań — przerwała mi w pewnym momencie Vickie. — Posługując się tego rodzaju kłamstwami narażasz swoją duszę.
— Nie mam żadnej duszy. To właśnie usiłuję ci powiedzieć.
— Dość już! Urodziłaś się w Seattle. Twój ojciec był inżynierem elektronikiem, a matka — lekarzem pediatrą. Straciłaś oboje podczas trzęsienia ziemi. Opowiadałaś nam o tym. Pokazywałaś zdjęcia.
— Moją matką była probówka, a ojcem — skalpel. Vickie, zrozum wreszcie, że po tej ziemi może chodzić milion lub nawet więcej sztucznych istot ludzkich, których metryki urodzenia „zaginęły” podczas tamtego kataklizmu w Seattle. Nie istnieje żaden sposób udowodnienia im, kim są naprawdę, bo ich kłamstwa noszą wszelkie znamiona prawdy. Po tych wypadkach sprzed niecałych dwóch tygodni pojawi się masa ludzi takich, jak ja; tyle tylko, że „urodzonych” w Acapulco. To smutne, ale musimy uciekać się do podobnych wybiegów, aby uniknąć szykanowania i pogardy ze strony innych, „normalnych” ludzi. Ciemnych i uprzedzonych.
— Czy chcesz powiedzieć, iż ja również jestem ciemna i uprzedzona?
— Chcę powiedzieć, iż jesteś słodką dziewuszką, której dorośli wbili przed laty do głowy stek kłamstw. To właśnie staram się naprawić. Lecz jeśli te buty nie uwierają cię, nie musisz ich zrzucać.
Ja także miałam już dość. Gdy kładłam się spać, Vickie nie pocałowała mnie na dobranoc.
Następnego dnia obie zachowywałyśmy się tak, jak gdyby ta dyskusja nigdy nie miała miejsca. Vickie zdawała się zapomnieć o planowanej rozmowie z Ellen, a ja nie wspominałam nic na temat sztucznych istot ludzkich. A jednak nie byłyśmy już na beztroskiej wycieczce. Załatwiłyśmy pozostałe sprawunki i złapałyśmy popołudniowy wahadłowiec do Christchurch. Kiedy dotarłyśmy do domu, nie zrobiłam tego, czym zagroziłam poprzedniego wieczora — nie zatelefonowałam natychmiast do Ellen. Nie dlatego, żebym o niej zapomniała, nie. Miałam po prostu nadzieję, iż jeśli jeszcze trochę zaczekam, może sytuacja sama się jakoś załagodzi.
A może najzwyczajniej w świecie stchórzyłam…?
Na początku następnego tygodnia Brian poprosił mnie, żebym pojechała z nim na inspekcję jakichś gruntów przeznaczonych na sprzedaż. Był to jeden z tych przyjemnych, całodniowych wypadów z przerwą na lunch w malowniczym, wiejskim zajeździe. Usiedliśmy na tarasie i zamówiliśmy pieczeń z jagnięcia. To, co nam podano, przypominało raczej ostro przyprawioną baraninę, niemniej jednak smakowało nieźle.
Po deserze — krem z jagodami, również całkiem smaczny — pierwszy odezwał się Brian: — Marjorie, Victoria przyszła do mnie z bardzo osobliwą historią.
— Tak? O co jej chodziło?
— Uwierz mi, moja droga, nigdy nie poruszyłbym tego tematu, gdyby Vickie nie wyprowadziła mnie swoją paplaniną z równowagi.
— Paplaniną o czym, Brianie?
— Ona twierdzi, że powiedziałaś jej, iż jesteś żywym artefaktem podszywającym się pod normalnego człowieka. Przepraszam cię, ale to są jej słowa.
Читать дальше