Myron pociągnął kolejny łyk piwa i zmienił wyraz twarzy.
— Miałeś jakieś wiadomości o Rachel?
— Nie — wyszeptał Edmund, gdy kolejne uderzenie wstrząsnęło budynkiem. — Nie ma ich w domu. Jeden z awatarów udał się tam, ale odeszły — cicho powiedziała Sheida. — Protokoły prywatności Matki są nienaruszone, niech to szlag, więc nie mogę po prostu nakazać ich odnalezienia bez głosowania większości Rady. Żeby je znaleźć, musiałabym przeprowadzić pełne poszukiwania, a… po prostu nie mogę na to przeznaczyć energii. Przygotowałam, no cóż, przewodników dla podróżujących. Mam nadzieję, że jeden z nich znajdzie je i skieruje do Raven’s Mill.
— Co to za przewodnicy? — zapytał Edmund.
— Są pewne… na wpół samodzielne istoty, coś jak homunkulusy, zajmujące się niektórymi programami ekologicznymi. Znalazłam kanał nie wymagający dużej energii, który pozwolił mi je przeprogramować. Znają teraz ścieżki do bezpiecznych miejsc w swoich okolicach i jeśli trafiana zgubionych wędrowców, skierują ich tam. To wszystko, co mogę w tej chwili zrobić. Może później uda się coś więcej.
— Dla większości uciekinierów nie będzie żadnego później.
Od prawie dwóch tygodni podróżowały w najgorszej pogodzie, jaką Rachel widziała w całym swoim życiu.
Okazało się, że mają w domu mnóstwo materiałów przydatnych w podróży, Rachel była zaskoczona i nawet nieco przerażona odkryciem, jak wiele przedmiotów w domu miało związek z hobby jej ojca. Kiedy zaczęły przebierać stosy rzeczy, doszła do wniosku, że Edmund Talbot miał większy wpływ na dom, w którym nigdy go nie było niż mieszkający w nim ludzie.
Problem jednak nie polegał na tym, że miały dużo rzeczy, a na wybraniu tego, co spakować. Obie dysponowały dobrymi plecakami, zaprojektowanymi pod koniec dwudziestego pierwszego wieku, lekkimi jak piórka i doskonale pasującymi do ich ciał. Jednak napełnienie ich wymagało starannego przemyślenia. W końcu zdecydowały, że najważniejsze będzie jedzenie, odpowiednie ubrania i schronienie. Prawie wszystko inne zostawiły. Rachel spakowała sobie jeszcze odrobinę biżuterii, a Daneh jej jedyną książkę medyczną z epoki, coś o tytule „Anatomia Graya”. Z tym wyruszyły w padający deszcz ze śniegiem.
Pogoda nie poprawiła się ani na chwilę. Przez ostatnie trzynaście dni przeciętnie przez dziesięć godzin na dobę na zmianę padał deszcz, śnieg lub deszcz ze śniegiem. Wszystkie rzeki i strumienie wezbrały, a w kilku przypadkach utrzymywane przez grupy turystyczne mosty zostały zmyte. W takich przypadkach miały do wyboru próbować ostrożnie przebyć lodowatą wodę strumienia pomimo braku mostu albo iść w górę, szukając jakiejś innej możliwości przejścia. Przejście stanowiło preferowaną alternatywę, choć lodowata woda przedzierała się pod ubrania i zalewała buty. Wolały jednak moknąć, niż tracić dodatkowe dni na marsz. W końcu musiały to zrobić przy Anar i straciły prawie dwa dni, zanim wreszcie znalazły nienaruszony most z drewna.
Zmusiło je to do zejścia z głównej drogi prowadzącej do małej wioski Fredar na mniej zadbane ścieżki biegnące przez niezamieszkane tereny. Nie były lepsze czy gorsze od głównej drogi, a deszcz zamienił je w jedno wielkie bajoro błota. Noszone przez nie buty również zostały zaprojektowane pod koniec dwudziestego pierwszego wieku i błoto spływało z nich jak woda z kaczki, ale i tak marsz wymagał nieustannego wysiłku podnoszenia drewnianych nóg, przesuwania ich, i chwytania się co chwila drzew, albo lądowania na twarzy w błocie. Wszystko to wciąż i wciąż, w niezmiennym otoczeniu drzew, wezbranych strumieni i bardzo rzadkich polan.
Każdy dzień był taki sam. Po nocy spędzonej w małym namiocie wstawały i rozpalały ognisko. Wieczorami zastawiały sidła i linki na ryby, ale przy ciągłym deszczu niewiele udawało się im złapać. Tak więc zjadały odrobinę zabranego na drogę jedzenia, składały namiot i ruszały dalej przez las. Rachel doskonale zdawała sobie sprawę, w jak stosunkowo dobrej sytuacji się znajdowały. Miały ciepłe i suche ubrania zaprojektowane przez specjalistów okresu szczytu rewolucji technologicznej dokładnie do takich warunków. Miały dobre obuwie, doskonałe jedzenie i pojemniki na wodę. W tych czasach szaleństwa były bogate.
Po drodze mijały innych, którym nie powiodło się tak dobrze. Teraz, zaraz po przekroczeniu prostego mostku z pni, znów natknęły się przy drodze na kogoś zwiniętego pod drzewem i wyglądającego jak kupka podartych ubrań.
Rachel odwróciła głowę, starając się nie patrzeć na ciało skurczone pod drzewem, ale jej matka podeszła i jak za każdym razem, starannie zbadała kobietę. Po chwili potrząsnęła głową i wróciła na ścieżkę.
— Miała w torbie coś, do czego dobrały się psy. Wodoszczelne ubranie. A jej twarz wygląda, jakby wcale nie głodowała.
— Po prostu się poddała — wyszeptała Rachel, potykając się znów w błocie i łapiąc się gałęzi drzewa. Podniosła oczy na niebo. Już zaczynało się ściemniać, choć pewnie było dopiero wczesne popołudnie. Spojrzała na zwłoki, potem na wezbraną rzekę. Jaki sens miało zarzucanie wędek, skoro nigdy nic się nie złapało. — Rozumiem, co czuła.
— Nie mów tak — przestrzegła córkę Daneh, też patrząc na niebo. — Nawet tak nie myśl. Myśl o płonącym ogniu, solidnym dachu i wołowinie czerwonej przy kości.
— Jedzenie — powiedziała Rachel. Z początku podróżowały na połówkach racji, dzieląc między siebie jeden automatycznie nagrzewający się pakiet. Jednak w miarę jak pomimo prób polowania coraz bardziej kurczyły się im zapasy, przeszły na jedną czwartą porcji. Przez ostatnie trzy dni spożywały dziennie mniej niż tysiąc kalorii, idąc przy tym stale przez błoto, w zimnie, deszczu i śniegu.
— Już nie tak daleko — oznajmiła Daneh, robiąc krótką przerwę. — Nie chciałabym obozować przy trupie, ale jest tutaj strumień. Może będziemy miały więcej szczęścia, jeśli położymy wnyki przy wodzie. Jak myślisz?
— Co ja myślę? — Rachel roześmiała się histerycznie.
— Przestań — krzyknęła Daneh, łapiąc ją za kołnierz. — Jedzenie. Ogień. Ciepło. To wszystko jest nie dalej niż dzień czy dwa drogi.
— Jasne — jęknęła Rachel z kolejnym na wpół histerycznym chichotem. — Mamo, to samo mówiłaś wczoraj!
— Kiedyś już szłam tą drogą — odpowiedziała zdeterminowanym tonem, po czym wzdrygnęła się. — Ale… przyznaję, że było to dawno temu.
— Mamo, powiedz mi, że się nie zgubiłyśmy — niepewnie poprosiła Rachel.
— Nie zgubiłyśmy się. — Daneh zerknęła na kompas. Niosła również lokator pozycyjny, ale on przydawał się tylko wtedy, jeśli wprowadzono do niego drogę. A nie zabrała go ze sobą, kiedy ostatni raz szła tą trasą — kiedy była bardzo młoda i dostatecznie głupia, żeby uważać podróż na Jarmark na końskim grzbiecie za idyllę. Kiedy teraz o tym myślała, faktycznie tak było. Pogodę mieli dobrą, zgodnie z zapowiedziami, a Edmund zajmował się dziewięćdziesięcioma procentami prac obozowych. Nie było to niekończące się brnięcie przez bagno.
— Musimy rozbić obóz — ciągnęła. — I ustawić wnyki i wędki. Nie złapiemy dużo, ale nawet to jest lepsze niż nic. — Zerknęła przez ramię, na Lazura. Przemoknięty i zmęczony domowy kot przechodził smętnie przez most. — Może Lazur coś złapie.
Prawdę mówiąc ich domowy lew dostarczał większość białka dla grupki. Pomimo deszczu rozpoczął podróż w dobrym nastroju, z wysoko podniesionym ogonem witając coś, co zanosiło się na bardzo interesujący, długi spacer. Trwało to przez większość pierwszego dnia, ale domowe lwy nie były szczególnie dobrze przystosowane do długodystansowych marszów, więc wieczorem tego dnia jego ogon sunął już po ziemi. Pomimo to o poranku siedział przy resztkach ogniska z martwym i tylko trochę wymiętoszonym oposem. Przez cały pierwszy tydzień przynosił też złowione zwierzęta: dwa razy króliki, jeszcze trzy oposy i samicę szopa pracza, a trzeciego dnia pojawił się, ciągnąc upolowanego jelonka.
Читать дальше