— Nie, nie zrozumiałem co mówi. Ale poznałem sam szkielet języka. Vornan używa angielskiego, lecz jest to angielski równie nam odległy, co ten, którym spisano kroniki anglosaksońskie. Mnóstwo w nim naleciałości azjatyckich. Rozpoznałem ślady perskiego, bengalskiego, japońskiego. Jestem również pewien paru wyrazów z arabskiego i malajskiego. To istny tygiel językowy.
Tutaj Kolff urwał i głośno czknął.
— Sami wiecie, że nasz angielski to także niezły tygiel. Wiele u nas naleciałości z duńskiego, francuskiego, saksońskiego, okropny bałagan, dwa główne korzenie: germański i łaciński. Mamy więc wiele synonimów: preface i foreword, perceive i know, power i might. Jednakże oba te korzenie wychodzą z jednego pnia, starego prajęzyka indoeuropejskiego. W czasach Vornana wszystko uległo przemieszaniu. Do użytku weszły słowa z zupełnie obcych grup. Co za język! Wszystko można w nim wyrazić! Dosłownie wszystko! Lecz tak głęboko sięgają tylko korzenie! Same słowa są wygładzone niczym otoczaki w rwącym strumieniu, zniknęła cała szorstkość. Gdy Vornan wypowiada dziesięć słów, to tak, jakbym ja wypowiedział dwadzieścia zdań. Gramatyka — pewnie i pięćdziesiąt lat nie wystarczy, aby rozpracować gramatykę tego języka. Następne pięćset, aby zrozumieć. Ale zostawmy w spokoju gramatykę — kocioł dźwięków, tygiel języków. Niesamowite, niesamowite! Vornan mówi… jakby recytował poezję. Metafizyczną poezję niezrozumiałą dla innych. Rozpoznałem jedynie fragmenty… niewielkie strzępy…
Kolff zamilkł i poklepał się po wydatnym brzuszysku. Był poważny jak nigdy.
Wreszcie Fields przerwał ciszę.
— Skąd ta twoja pewność, Lloyd? Nie potrafisz zrozumieć języka, ale wiesz o nim już tak wiele! Jak sam przyznałeś, nie znasz przecież gramatyki — może nasz gość robi z ciebie balona?
— Jesteś idiotą — odparł spokojnie Kolff. — Powinieneś wreszcie wziąć swoją głowę pod pachę i wysypać te wszystkie śmieci ze środka. Ale wówczas czekałaby cię śmierć z powodu wrodzonej pustoty czaszki.
Fields poczerwieniał. Heyman wstał gwałtownie i zaczął chodzić po pokoju kołysząc się jak pingwin. Stanęliśmy w obliczu kolejnego wewnętrznego kryzysu. Osobiście czułem się potwornie nieswojo. Bo jeśli Kolff — ostatni niedowiarek — skapitulował, to czyż możemy mieć jeszcze jakieś wątpliwości, co do tożsamości Vornana? Dowody świadczyły na jego korzyść. A może wszystko było tylko wytworem chorej wyobraźni Kolffa? Może Aster błędnie zinterpretowała wyniki badań? Może. Może. Niech Bóg nade mną czuwa — ja nie chcę uwierzyć w Vornana, bo cóż byłyby wówczas warte moje osiągnięcia naukowe! I tak nieustannie nękała mnie świadomość, że pogwałciłem kodeks prawdziwego naukowca, gdyż postawiłem diagnozę opierając się jedynie na przeczuciach. Tak czy inaczej jednak, mur sceptycyzmu musi rozpaść się w pył. Jak długo jeszcze mogę dawać odpór faktom? Kiedy wreszcie zaakceptuję stan rzeczy, kiedy ruszę w ślady Aster i Kolffa? Dopiero gdy Vornan na moich oczach dokona transformacji czasu?
— Możesz puścić nam tę kasetę? — spytała słodko Helen.
— Tak, oczywiście. Kaseta.
Wydobył z kieszeni niewielki sześcian i drżącymi dłońmi umieścił go w odtwarzaczu. Uruchomił odczyt i nagle cały pokój wypełniły delikatne, kojące dźwięki. Słuchałem z zapartym tchem. Vornan mówił bardzo śpiewnie, starannie, wyraźnie, perfekcyjnie operował wysokością i tembrem głosu, dzięki czemu mowa bardziej przypominała śpiew. Raz po raz wydawało mi się, że rozumiem pojedyncze słowa, lecz było to tylko złudzenie. Kolff zetknął opuszki palców na wysokości brody, kiwał z uśmiechem głową, parę razy zamajtał nerwowo nogami, coś do siebie pomruczał.
— No i co? Teraz widzicie sami.
Jedyne, co zobaczyłem, a w zasadzie usłyszałem, to dźwięki: zrazu perłowe, potem lazurowe, wreszcie ciemnoturkusowe. Wszystkie tajemnicze, wszystkie nieznane — mimo to wcale nie rozwiały moich wątpliwości. Kiedy zapis dobiegł końca, siedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę w milczeniu, zasłuchani w melodię, która wciąż — jak się zdawało — wisi w powietrzu. Wreszcie Kolff dźwignął się z fotela i schował sześcian z powrotem do kieszeni.
— Chodź — poprosił Helen, która trwała w bezruchu z dziwacznie wykrzywioną twarzą — jakby przed momentem obejrzała fragment mrocznej ceremonii. — Chodź — powtórzył, kładąc jej na ramieniu swoją wielką dłoń — pora już spać. Ale taka dziś noc, że smutno samemu.
Wyszli razem. Nadal brzmiał mi w uszach głos Vornana, recytującego coś w języku, który miał narodzić się dopiero za stulecia albo który był stekiem bzdur dła naiwnych. Poczułem senność owiany dźwiękami przyszłości, a może tylko bełkotaniem oszusta.
Nasza karawana opuściła zasłane śniegiem Denver i ruszyła na zachód, w stronę słonecznej Kalifornii, lecz już beze mnie. Poczułem ogromny niepokój ducha, przemożną chęć chociaż chwilowej ucieczki z magicznego kręgu Vornana, Heymana, Kolffa i całej reszty. Byłem z nimi już od ponad miesiąca i ogarnęło mnie narastające znużenie. Poprosiłem Kralicka o krótki urlop i dostałem go bez problemu. Wyruszyłem na południe do Arizony z zamiarem złożenia wizyty Jackowi i Shirley. Po tygodniu miałem zamiar z powrotem dołączyć do grupy w Los Angeles.
Ostatni raz widziałem się z Brayantami w styczniu; teraz mieliśmy luty, rozłąka trwała więc bardzo krótko. Jednak i dla mnie, i dla nich, był to szmat czasu. Widziałem, jak bardzo się zmienili. Jack był wymizerowany i przygnębiony, jakby ostatnio niedosypiał. Poruszał się gwałtownie i nerwowo, przypominał dawnego Jacka — bladego chłopaka, z którym przed laty wspólnie pracowałem. Uleciał z niego cały spokój pustyni. Również Shirley sprawiała wrażenie dziwnie spiętej. Blask jej złotych włosów zmatowiał, a figura straciła wiele powabu. Widziałem jej żylastą szyję. Usiłowała pokryć zdenerwowanie nadmiarem wesołości. Śmiała się za często i zbyt głośno. Jej głos, nienaturalnie wysoki, wibrował w powietrzu. Wydawała mi się dużo starsza. Jeszcze w grudniu dałbym jej najwyżej dwadzieścia pięć lat, teraz — co najmniej czterdzieści.
Wszystkie te zmiany odnotowałem podczas pierwszych kilku minut po przyjeździe, kiedy to wrażenia są zazwyczaj najbardziej wyraziste. Ewentualny komentarz zostawiłem jednak na później. Pierwszy ruch wykonał Jack.
— Jesteś chyba mocno zmęczony, Leo. Ta nowa praca musi cię wiele kosztować.
Potem Shirley.
— Tak, biedaczysko. Ciągle w bezsensownych rozjazdach. Potrzebujesz odpoczynku. Nie mogłeś wynegocjować dłuższego urlopu?
— Taki ze mnie wrak? — spytałem.
— Arizońskie słońce potrafi czynić cuda — odparła Shirley i roześmiała się hałaśliwie.
Pierwszego dnia leżeliśmy na tarasie, skąpani w słońcu. Po tylu tygodniach mroźnej zimy, prawdziwą rozkoszą było czuć na gołej skórze ciepło świata. Oni jak zwykle taktowni, nie zadawali pytań. Leżeliśmy więc na słońcu, rozleniwieni, czasami rzucając jakąś nieistotną uwagę. Wieczorem zjedliśmy kotlety z rusztu, popijając lampką Chambertin rocznik 88. Kiedy znad pustyni zaczął napływać wieczorny ziąb, zaciągnęliśmy grube kotary i słuchaliśmy Mozarta. Wspomnienia ostatnich tygodni odeszły w dal.
Następnego ranka zerwałem się bardzo wcześnie, gdyż mój wewnętrzny zegar ciągle wskazywał czas innej strefy. Wyszedłem na pustynię. Kiedy wróciłem ze spaceru, Jack też już wstał. Siedział na kupce suchego prania i rzeźbił coś w kawałku drewna. Kiedy podszedłem bliżej, spytał niespokojnie:
Читать дальше