— Nie dla samej władzy, ale możliwe, że stara się zdobyć wpływy, aby wykorzystać je dla propagowania swojej religii i tego właśnie obawiają się w Sekretariacie.
— Co więc masz zamiar zrobić?
— Nie wiem — odpowiedział Franklin. — Naprawdę nie wiem.
* * *
Był nadal niezdecydowany, kiedy rozpoczęły się przesłuchania i Maha Thero osobiście wystąpił wobec widzów z całego świata. Patrząc na małą postać w żółtej szacie, Franklin nie mógł powstrzymać się od myśli, że Maha Thero na pierwszy rzut oka nie robił zbyt imponującego wrażenia. Było w nim nawet coś śmiesznego, lecz kiedy zaczynał mówić, człowiek natychmiast odczuwał, że ma do czynienia z siłą i przekonaniem.
— Na wstępie chcę wyjaśnić jedno — zaczął Maha Thero, zwracając się nie tylko do przewodniczącego komisji, lecz również do niewidocznych milionów telewidzów oglądających to pierwsze przesłuchanie na ekranach. — Nie jest prawdą, jak utrzymują niektórzy z naszych oponentów, że usiłujemy narzucić światu wegetarianizm. Sam Budda jadał mięso, kiedy mu je ofiarowano, i my czynimy podobnie, gdyż gość powinien przyjmować z wdzięcznością wszystko, czym go częstują.
Nasza pozycja opiera się na poważniejszych i głębszych przesłankach niż przesądy pokarmowe, wynikające zazwyczaj z uwarunkowań historycznych. Co więcej, jesteśmy przekonani, że ludzie kierujący się rozsądkiem — niezależnie od tego, czy podzielają nasze poglądy religijne — zgodzą się z naszym punktem widzenia.
Można go streścić w krótkich słowach, mimo że jest wynikiem dwudziestu sześciu stuleci myśli ludzkiej. Uważamy, że nie należy zadawać cierpienia ani zabijać żadnej żywej istoty, ale nie jesteśmy tak nierozsądni, aby sądzić, że można tego całkowicie uniknąć. Tak więc uznajemy na przykład konieczność zabijania bakterii i pasożytów, choć żałujemy, że jest to konieczne.
Jednak powinniśmy zaprzestać zabijania, gdy tylko nie jest ono konieczne. Uważamy, że obecnie nadszedł moment, kiedy ta konieczność znikła w stosunku do większości zwierząt wyższych. Pojawiła się obecnie możliwość uzyskiwania różnych rodzajów syntetycznego białka z surowców czysto roślinnych. Za życia jednego pokolenia możemy pozbyć się ciężaru winy, która choć w różnym stopniu odczuwana przez poszczególnych ludzi, musi wstrząsać sumieniem każdego myślącego człowieka, gdy spogląda na świat istot żywych, które mieszkają z nami na tej samej planecie.
Nie chcemy nikomu narzucać tego stanowiska wbrew jego woli. Dobre uczynki tracą jakąkolwiek wartość, kiedy do nich zmuszamy siłą. Pozwólmy, aby fakty, jakie za chwilę przedstawimy, przemówiły same za siebie, a świat niech dokona wyboru.
Było to, pomyślał Franklin, proste, uczciwe przemówienie, bez cienia fanatyzmu, który musiałby ponieść porażkę w tym wieku racjonalizmu. A jednak cała sprawa wykraczała poza ramy zdrowego rozsądku. W — świecie rządzącym się czystą logiką nie byłoby miejsca dla podobnej kontrowersji, gdyż nikt nie wątpiłby, że człowiek ma prawo wykorzystywać królestwo zwierząt, jak mu się żywnie podoba. Jednak logikę nietrudno tu zdyskredytować; zbyt łatwo można bowiem uzasadnić logicznie korzyści z ludożerstwa.
Thero nie użył w swoim wystąpieniu argumentu, który kiedyś wywarł tak wielkie wrażenie na Franklinie. Nie wspomniał mianowicie o możliwości zetknięcia się z obcymi formami życia w kosmosie, które mogą oceniać człowieka na podstawie jego stosunku do innych form życia na Ziemi. Czyżby uznał, że jest to myśl zbyt śmiała, aby szeroka publiczność przyjęła ją poważnie, i że grozi to ośmieszeniem całej jego kampanii? A może zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju argument powinien szczególnie przemówić do byłego astronauty? Trudno powiedzieć, w każdym jednak razie dowodziło to, że Thero nieomylnie przewidywał reakcje zarówno poszczególnych ludzi, jak i opinii publicznej.
Franklin wyłączył odbiornik; sceny, które teraz pokazywano, znał dobrze, ponieważ sam pomagał Thero w ich filmowaniu. Departament Morski będzie żałował, że dopuścił Jego Wielebność do wszystkich swoich urządzeń — pomyślał Franklin złośliwie — ale właściwie nie miał innego wyjścia.
Za dwa dni on będzie występował przed komisją; już teraz czuł się bardziej oskarżonym niż świadkiem. I rzeczywiście to on stawał przed sądem, a ściślej mówiąc jego sumienie. Dziwnie było pomyśleć, że on, który kiedyś usiłował zabić sam siebie, teraz był przeciwny zabijaniu innych stworzeń. Istniał tu jakiś związek, zbyt jednak skomplikowany, aby mógł go teraz rozwikłać. Zresztą nawet gdyby mu się to udało, w niczym nie ułatwiłoby to jego sytuacji.
Tymczasem rozwiązanie zbliżało się z zupełnie niespodziewanej strony.
Franklin wsiadał właśnie do samolotu, który miał go zawieźć na posiedzenie komisji, kiedy rozległ się sygnał alarmu. Stojąc w drzwiach samolotu czytał czerwono oznakowaną depeszę, jaką mu błyskawicznie doręczono, i od tej chwili wszystkie inne problemy przestały się liczyć.
Sygnał SOS nadszedł z Sekcji Kopalń, największej w Departamencie Morskim. Jej nazwa była nieco myląca, gdyż nie zarządzała ona żadną kopalnią w ścisłym tego słowa znaczeniu. Dwadzieścia — trzydzieści lat temu istniały rzeczywiście kopalnie na dnie oceanu, lecz obecnie sam ocean był niewyczerpanym źródłem skarbów. Prawie wszystkie znane w przyrodzie pierwiastki można było uzyskiwać bezpośrednio z wody morskiej, której każdy kilometr sześcienny zawiera tony rozpuszczalnych związków mineralnych. Wraz z udoskonaleniem selektywnych filtrów jonowych zmora braku metali zniknęła na zawsze.
Sekcji Kopalń podlegały również setki szybów naftowych, wyrastających z dna mórz i przesyłających rurociągami cenny płyn, który stanowił surowiec dla połowy wszystkich zakładów chemicznych na Ziemi, a który poprzednie pokolenia z karygodną krótkowzrocznością spalały. W obejmującym cały świat gospodarstwie sekcji zdarzały się różne wypadki; na przykład w zeszłym roku Franklin wypożyczał im łódź podwodną, która brała udział w, nieudanej zresztą, próbie wydobycia zbiornika z koncentratem złota. Tym razem jednak sprawa była o wiele poważniejsza, jak się przekonał po kilku rozmowach telefonicznych.
Po półgodzinie znajdował się z powrotem w samolocie, tyle że teraz leciał w zupełnie innym kierunku. Upłynęła prawie godzina lotu, zanim zdołał wydać wszystkie niezbędne polecenia i mógł wreszcie połączyć się z Indrą.
Zdziwiła się, ujrzawszy jego twarz na ekranie, ale zaraz zdziwienie zmieniło się w strach.
— Posłuchaj, kochanie — zaczął Franklin — okazało się, że nie lecę do Berna. Kopalnie mają poważny wypadek i zwróciły się do nas o pomoc. Jedna z ich wielkich łodzi podwodnych uwięzła na dnie podczas wiercenia otworu trafiła na złoże gazu pod wąskim ciśnieniem. Wskutek wybuchu przewróciła się wieża wiertnicza, przygniatając łódź. Mamy tu w samolocie cały transport bardzo ważnych osobistości, włącznie z senatorem i dyrektorem kopalń. Nie wiem jeszcze, jak będziemy wydobywać tę łódź, ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Zadzwonię do ciebie, jak tylko znów będę miał chwilkę czasu.
— Czy będziesz musiał sam schodzić pod wodę? — spytała Indra z niepokojem.
— Prawdopodobnie. Nie miej takiej przerażonej miny! Robię to przecież od lat!
— Wcale nie mam przerażonej miny — odpowiedziała Indra i Franklin wiedział, że lepiej z nią nie dyskutować.
— Do widzenia, kochanie — powiedział na zakończenie. — Ucałuj Annę i nie martw się o mnie.
Читать дальше