Z urywków rozmowy mogłem wywnioskować, że hotel ma jakieś kłopoty, chyba z powodu dyskryminacji rasowej, a to, że mnie zatrudnili, miało stanowić po części ich odpowiedź na zarzuty.
— Barak, w którym był mój pokój, znajdował się tuż za polem golfowym. Mała prycza, szafa w ścianie, biurko czy stolik z przenośną lampą, zlew, żebym miał gdzie umyć zęby i twarz — tam mieszkałem przez sześć tygodni. Po drugiej stronie budynku była wielka wspólna łazienka, którą wszyscy opuszczali, gdy tylko się pojawiałem.
— W mojej szkole średniej w Miami wszyscy uczniowie to czarni albo Kubańczycy, lub jedno i drugie. Dlatego prawie nic nie wiedziałem o białych. Z książek, z telewizji miałem ten cudowny ich obraz jako przystojnych, wykwalifikowanych, wykształconych, bogatych. Ha! Moje złudzenia szybko się rozwiały. Szef gońców, Fish, co noc palił trawę ze swoim szesnastoletnim synem Donnym i marzył o dniu, kiedy znajdzie milion dolarów, które ktoś zostawi w pokoju. Drugi ceł jego życia to do samej śmierci rżnąć co rano w klozecie żonę szefa, Marie.
— Jednym z gońców była taka biedna samotna dusza, która nazywała się, naprawdę, Saint John, a to za sprawą swoich dzielnych rodziców, bo Saint mu dali na imię. Miał tylko sześć zębów, nosił grube szkła i miał potężnego guza pod lewym okiem. Saint wiedział, że jest brzydki i przez cały czas martwił się, że z powodu swojego wyglądu straci pracę. Dlatego Fish bezlitośnie go wykorzystywał. Dawał mu wszystkie najpaskudniejsze zlecenia i zmuszał, by mu się opłacał z części swoich napiwków. Pozostali gońcy także przy każdej okazji wyśmiewali się z Saint Johna i zrobili go obiektem swoich prostackich żartów.
— Jednej nocy siedziałem sobie spokojnie w swoim pokoju i czytałem książkę, gdy ktoś cicho zapukał do drzwi.
Gdy otworzyłem, w progu stał Saint John. Wyglądał na zmieszanego i oszołomionego. W jednej ręce trzymał pudełko z szachami, a w drugiej sześć puszek piwa. Odczekałem chwilę a potem zapytałem, czego chce. Rozejrzał się nerwowo, a potem zapytał, czy wiem jak się gra w szachy.
Gdy mu odpowiedziałem, że tak i dodałem, że chętnie bym zagrał, Saint John uśmiechnął się od ucha do ucha i coś wymamrotał, że się cieszy, że skorzysta z okazji. Zaprosiłem go i przez prawie dwie godziny graliśmy, rozmawialiśmy i piliśmy piwo. Był jednym z dziewięciorga dzieci w biednej, wiejskiej rodzinie z Mississippi. Gdy graliśmy, Saint Johnowi przypadkiem wymknęło się, że trochę się obawiał prosić mnie o wspólną grę, bo Fish i Miller powiedzieli mu, że czarnuchy są zbyt tępe, by grać w szachy.
— Na te parę tygodni, które tam jeszcze spędziłem, zostaliśmy przyjaciółmi. Połączyły nas najmocniejsze wiezy, bo obaj byliśmy outsiderami w tej dziwnej społeczności składającej się z pracowników zajazdu portowego nad Zatoką. To od Saint Johna dowiedziałem się o różnych błędnych wyobrażeniach, jakie biali z Południa mają o czarnych. — Troy roześmiał się. — Wiesz, pewnego wieczoru Sain John wszedł za mną do łazienki, by na własne oczy przekonać się, czy mam dużo większego niż on.
Troy wrócił na swoje krzesło i spojrzał na Carol. Uśmiechała się. Trudno było nie bawić się przy opowieściach Troya. Opowiadał je z takim entuzjazmem i uroczym zaangażowaniem! Nick pod osłoną odłożył książkę i również przysłuchiwał się rozmowie.
— No i był tam wielki Farell, dwudziestolatek, który wyglądał jak Elvis Presley. Podawał gościom tańszy likier, załatwiał osoby do towarzystwa na telefon i z hotelu zabierał mnóstwo rzeczy, by je sprzedawać w sklepie swojej siostry. Część mojego pokoju wynajął na skład likieru. Co za typ! Po wielkim śniadaniu z okazji jakiegoś zjazdu zlewał pozostawiony w szkłach sok pomarańczowy do butelek i gromadził to, by ponownie sprzedać. Któregoś rana kierownik hotelu przypadkowo rozsiadł się w pokoju, znalazł torbę z sokami i chciał wiedzieć, co i jak. Farrel chwycił mnie i zabrał na zaplecze. Powiedział, że chce ubić interes. Jeżeli przyznam się, że ja brałem sok, to on zapłaci mi dwadzieścia dolarów. Tłumaczył, że nic mi się nie stanie, bo o czarnuchach wiadomo, że kradną. A jeżeli przyłapią Farrela, to straci robotę…
Nick wyszedł spod osłony. — Przykro mi, że muszę to przerwać — powiedział z nutą sarkazmu w głosie — ale według naszego komputerowego nawigatora — jesteśmy w tej chwili na południowym skraju mapy. — Zwrócił Carol mapę.
— Dzięki, profesorze — roześmiał się Troy — chyba uratowałeś Carol od zagadania na śmierć. — Podszedł do umieszczonych w pojemniku obok osłony urządzeń monitorujących. Włączył zasilanie. — Hej, aniołku, powiedz mi teraz, jak to wszystko działa.
Oceaniczny teleskop Dale’a Michaetea był tak zaprogramowany, że w danym położeniu mógł dawać równocześnie trzy rodzaje obrazów. Pierwszy to zwykły widzialny obraz; drugi obejmował to samo pole widzenia w promieniach podczerwonych; trzeci dawał ultradźwiękowy układ tego samego ujęcia. Podsystem ultradźwiękowy przedstawiał jedynie zarysy przedmiotów, ale sięgał głębiej, aniżeli oba pozostałe i można go było używać nawet wtedy, gdy woda była trochę mętna. Kompaktowy teleskop można było przymocować do dna każdej bodaj łodzi. Posiadał mały wewnętrzny silnik, dzięki któremu sterowano nim w płaszczyźnie pionowej, trzydzieści stopni do przodu i do tyłu.
Wpisany do programu plan określał harmonogram teleskopowych obserwacji. Mikroprocesor zarówno decydował o kolejności poszczególnych czynności, jak i zawierał parametry ostrości teleskopu. Jednak na życzenie obsługującego, zmian w oprogramowaniu można było dokonywać także w trakcie obserwacji, za pośrednictwem wejść manualnych.
Bardzo cienkie światłowody przesyłały dane z teleskopu do pozostałej części elektronicznego wyposażenia. Kable przymocowywano klamrami wzdłuż burty łodzi. Około dziesięć procent obrazów zrekonstruowanych na podstawie danych wyświetlało się, po radykalnym podniesieniu ich jakości, w czasie rzeczywistym na zainstalowanym na łodzi monitorze. Całość danych zbieranych przez teleskop automatycznie nagrywała się w jednostce pamięci o pojemności stu gigabitów, podłączonej do monitora. Inny układ światłowodów łączył tę samą jednostkę pamięci z centralnym systemem nawigacji łodzi i z siłownikiem, który sterował teleskopem. Te obwody przesyłały impulsy co dziesięć milisekund, tak że dane orientacji teleskopu i umiejscowienia łodzi w czasie każdego obrazu można było łączyć razem w jednym ciągłym pliku.
Obok monitora, na wierzchu pojemnika, ale po drugiej stronie jednostki pamięci, znajdował się pulpit systemu sterowania. Dr Dale Michaels i Instytut Oceanograficzny w Miami (MOI) znani byli na całym świecie z pomysłowości swych wynalazków, jednak obsługa tych przemyślnych urządzeń nie była taka prosta. Dale, w noc poprzedzającą przyjazd Carol do Key West, starał się dać jej krótki kurs pracy systemu. Bezskutecznie. W końcu, zniechęcony, po prostu wprowadził do mikroprocesora ułatwiającą sekwencję, która sprawiała, że obraz obszaru pod łodzią układał się w regularne wzory. Potem ustawił optyczne udoskonalenia i przykazał Carol, by niczego nie zmieniała. — Wszystko co masz zrobić — mówił dr Michaels, gdy ostrożnie załadowywał do samochodu pulpit systemu sterowania — to nacisnąć guzik „start”, a potem przykryć pulpit, aby mieć pewność, że nikt przez nieuwagę nie wyda niewłaściwego polecenia.
Carol zatem nie potrafiła wyjaśnić Troyowi, jak to wszystko działa. Spacerowała z nim po łodzi z ręką na jego ramieniu i z zakłopotaniem uśmiechała się.
Читать дальше