Nasza nowa kwatera miała wiele zalet. Ciągle mieliśmy jeszcze listę dwunastu Amerykanów, których zamierzaliśmy „wtajemniczyć” we właściwym czasie (nazwiska otrzymaliśmy od Remizowa i Spencefielda z Yale). Pięciu z nich mieszkało w stanie Nowy Jork. Zapytaliśmy prezydenta Melville’a, czy moglibyśmy spotkać się z nimi po przybyciu do Bazy nr 91. Byli to Oliver Fleming i Merril Philips z Laboratorium Psychologicznego Columbia University, Russell Holcroft z Uniwersytetu w Syracuse oraz Edward Leaf i Victor Ebner z Instytutu Badawczego w Albany.
W przeddzień naszego wyjazdu z A.I.U., wieczorem, Fleishman wystąpił w transmitowanym z A.I.U. programie telewizyjnym, podkreślił w nim raz jeszcze, że nie ma powodu do paniki. Twierdził, że pasożyty nie są wystarczająco silne, by zagrozić gatunkowi ludzkiemu. Naszym zadaniem było nie dać im urosnąć w siłę.
Ta „widowiskowa” sfera naszej pracy była dla nas najmniej ważna. Niosła nam tylko zmęczenie. Pragnęliśmy przejść do konkretów — do zbadania siły naszej i pasożytów.
Szybką rakietą, jaką nam zapewnił A.I.U., dotarliśmy w ciągu godziny do Bazy nr 91. O naszej podróży poinformowała telewizja. Prezydent osobiście wyjaśnił powody, dla których umieszczono nas w Bazie. Była ona najlepiej chronionym obszarem Stanów Zjednoczonych — na ten temat istniał dowcip, że łatwiej przejść wielbłądowi przez ucho igielne, niż dostać się do Bazy nr 91. Stwierdził, że nasze bezpieczeństwo jest sprawą najwyższej wagi, a każda próba dziennikarzy, by skontaktować się z nami, będzie traktowana jako złamanie zasad bezpieczeństwa obowiązującego w Bazie. Rozwiązywało to, oczywiście, jeden z naszych głównych problemów. Od tego czasu nie musieliśmy już obawiać się śledzących nas helikopterów pełnych dziennikarzy.
Warunki panujące w Bazie nr 91 trudne były do porównania z dyrektorskim pomieszczeniem w A.I.U. Nasze kwatery były barakami zbudowanymi w dwadzieścia cztery godziny przed naszym przybyciem.
Czekało na nas pięć osób — Fleming, Philips, Holcroft, Leaf i Ebner. Wszyscy oni nie mieli skończonych czterdziestu lat. Holcroft nie wyglądał na naukowca. Ponad sześć stóp wzrostu, szczupły, o różowych policzkach i błękitnych oczach. Patrząc na niego, czułem pewne zakłopotanie. Pozostali wyglądali mi na inteligentnych, panujących nad sobą i z poczuciem humoru. Wraz z dowódcą i szefem bezpieczeństwa Bazy wypiliśmy herbatę. Obydwaj wydali mi się typowymi żołnierzami — dość inteligentni, lecz jednocześnie w jakiś sposób ograniczeni (szef bezpieczeństwa koniecznie chciał wiedzieć, jakie środki ostrożności powinien zastosować wobec szpiegów Tsathogguanów). Postanowiłem im to tak wyjaśnić, by zrozumieli, kto jest naszym wrogiem. Powiedziałem im, że nie atakuje on ani z przodu, ani z tyłu — jest on już wewnątrz nas wszystkich. Sprawiali wrażenie kompletnie zbitych z tropu, aż do chwili gdy generał Winslow, dowódca Bazy, powiedział:
— Sądzę, że chce pan nam powiedzieć, że stworzenia te można przyrówać do zarazków, które dostają się do krwiobiegu?
Odparłem, że rzeczywiście można tak powiedzieć i od tej chwili miałem wrażenie, iż takie ujęcie w sumie ich zadowala. Na całe szczęście szef Bazy do spraw bezpieczeństwa nie podjął żadnych działań zmierzających do dezynfekcji.
Po wypiciu herbaty zabraliśmy naszych pięciu nowych „rekrutów” do zamieszkałego przez nas baraku. Umysł oficera odpowiedzialnego za bezpieczeństwo Bazy zdradził mi, że pod cementową podłogą naszego pomieszczenia umieścił on na własną rękę wiele mikrofonów podsłuchowych — zaraz po wprowadzeniu się tam zlokalizowałem je i zniszczyłem. Były one, oczywiście, wmurowane w beton na głębokość cala, tak że teoretycznie nie można było ich zniszczyć bez wykucia ich z betonu. W ciągu następnego tygodnia, ilekroć widywałem tego oficera, zawsze patrzył na mnie w jakiś dziwny sposób.
Resztę wieczoru spędziliśmy wyjaśniając naszym „rekrutom” sytuację. Po pierwsze daliśmy im do przeczytania Refleksje Historyczne. Następnie pokrótce opowiedziałem im swą własną historię. Nagraliśmy ją na magnetofon, by w razie konieczności móc ją odtworzyć. Przytoczę tu ostatnie pięć minut tego nagrania, ponieważ jasno określa ono naturę problemu, w obliczu którego zostaliśmy postawieni:
„Tak więc sądzimy, że z zagrożeniem tym może walczyć człowiek posiadający podstawowe przygotowanie w zakresie fenomenologii. Wiemy także, iż główna siła pasożytów wydaje się tkwić w ich zdolności do zaburzenia równowagi panującej w umyśle. (Wyznałem im również, że rozbicie bloku Abhotha było naszym dziełem). Oznacza to, że musimy nauczyć się bronić przed nimi w każdym stanie umysłu. Rodzi to jednak nowy problem, konieczny do rozwiązania możliwie jak najszybciej. Wiemy tak niewiele o duszy ludzkiej. Nie wiemy co dzieje się, gdy człowiek rodzi się lub kiedy umiera. Nie pojmujemy zależności człowieka od czasu i przestrzeni.
Wielka wizja dziewiętnastowiecznych romantyków przyrównywała ludzi ”do bogów”. Obecnie wiemy, że jest to w zasięgu możliwości ludzkości. Moc potencjalnie tkwiąca w człowieku jest tak wielka, iż nie możemy nawet jej pojąć. Być równym bogom, oznacza panowanie nad rzeczywistością, zamiast padania ofiarą przypadku. Należy jednak podkreślić, że nie może być mowy o całkowitej kontroli, dopóki istnieją wielkie pytania bez odpowiedzi. Łatwo schwytać w potrzask człowieka chodzącego z głową w chmurach. Dopóty nie zrozumiemy podstaw naszego bytu, dopóki pasożyty mogą planować atak na te właśnie podstawy i zniszczyć nas. Z tego co wiem, pasożyty są równie nieświadome tych kwestii, co i my. Ale nie wolno nam ryzykować przyjęcia takiego twierdzenia. Musimy poznać tajemnicę śmierci, przestrzeni i czasu. Jest to jedyna gwarancja zwycięstwa w tej walce”.
Ku memu zdziwieniu — i zadowoleniu — Holcroft okazał się jednym z naj pojętniej szych uczniów, jakich kiedykolwiek miałem. Ten jego wygląd niewiniątka był, w pewnym sensie, odzwierciedleniem prawdziwej natury. Wychowały go na wsi dwie niezamężne, uwielbiające go ciotki. W szkole uczył się dobrze. W jakiś naturalny sposób był wielkoduszny, pogodny i nie neurotyczny, a szczęśliwe dzieciństwo pozwoliło mu na zachowanie tych cech. Jako psycholog eksperymentalny nie był zbyt dobry, brakowało mu swoistego „nerwu”, którym charakteryzują się wybitni naukowcy. Miał jednak coś znacznie ważniejszego — spontaniczne, instynktowne wyczucie natury. Posiadał osobliwy rodzaj „duchowego” radaru, który umożliwiał mu unikanie wszelkich zagrożeń.
W pewnym sensie wiedział już wcześniej to wszystko, o czym mu mówiłem, lecz dzięki wykładom, to co instynktownie wiedział, nabrało natychmiast dla niego wyraźnego sensu. Pozostali podchodzili do problemu intelektualnie, mozolnie jak pyton połykający szczura, trawili w stanie naukowej ekscytacji to wszystko, co powiedziałem. Holcroft wiedział to instynktownie.
Fakt ten miał o wiele większe znaczenie, niż się mogło początkowo wydawać. Ponieważ Reich, Fleishman, ja sam i bracia Grau byliśmy intelektualistami, nie mogliśmy pozbyć się do końca nawyku używania intelektu do badania umysłu. Prowadziło to do straty czasu — byliśmy jak armia dowodzona przez generała, która odmawia udziału w walce bez uprzedniego sporządzenia dokumentacji w trzech kopiach i o wszystko pyta zwierzchników. Holcroft okazał się rodzajem „medium”, oczywiście nie medium spirytystycznym, choć są to sprawy ze sobą ściśle powiązane. Jego domeną nie był duch, lecz instynkt. Już tego samego wieczoru mogliśmy go włączyć do naszego telepatycznego kręgu. Posiadał rodzaj wewnętrznego ucha całkowicie z nami zestrojonego. Wzbudziło to w naszej piątce nową nadzieję. Czy zdoła on wejść głębiej w umysł, niż potrafiliśmy to my? Czy mógł nam dać jakieś pojęcie o tym, do czego zdolne były pasożyty?
Читать дальше