Pierwszym, który realnie pomyślał o gospodarczym wyzyskaniu innych ciał kosmicznych, był Konstanty Ciołkowski. W wydanych w 1895 r. „Marzeniach o Ziemi i niebie” konsekwentnie rozwinął przekonanie, że „wcześniej czy później ludzkość zawładnie całym ciepłem i światłem Słońca”. Ten prekursor astronautyki, syn Polaka i Rosjanki, wyobrażał sobie budowanie okrążających Słońce zamkniętych, wielopoziomowych „eterycznych miast” najpierw z materii roz — kruszonych planetoid, potem Marsa, Wenus i Księżyca, na koniec z planet — olbrzymów. Ciołkowski uzasadniał: „Ziemia jest kolebką ludzkości, ale czyż można całe życie spędzić w kolebce?”
W mnóstwie rozmaitych wariantów przewodnia myśl Ciołkowskiego znalazła odbicie u późniejszych autorów, którzy najczęściej nie wiedzieli o jego pomyśle. Przytoczę znaną propozycję amerykańskiego fizyka Freemana Dysona: rozdrobnić Jowisza (318 mas ziemskich) i z tego budulca sporządzić wydrążoną kulę okrążającą Słońce w tej odległości, w jakiej okrąża je Ziemia. Wklęsła ścianka tej kuli, grubości pół metra, zajęłaby powierzchnię miliard razy większą od powierzchni Ziemi. Pozwoliłoby to rozlokować tam tyleż razy liczniejszą ludzkość, która mogłaby wykorzystać całą energię promienistą Słońca.
Zastanówmy się, jak może wyglądać taka konstrukcja z astronomicznych odległości. Słońce nie świeci na zewnątrz jako normalna gwiazda (dostrzegalna optycznie), a tylko jest źródłem nadzwyczaj intensywnego promieniowania podczerwonego (cieplnego) o długości fali rzędu 10 mikronów. Chcąc uniknąć zabójczego przegrzania mieszkalnej strefy ludzkości, trzeba by na bieżąco odprowadzać w przestrzeń kosmiczną całą energię słoneczną, wyzyskiwaną dla potrzeb przemysłowych przez miliardy przetwórni — z których każda miałaby moc większą od wszystkich współczesnych urządzeń energetycznych razem wziętych. Stąd wniosek, że całkowita moc promieniowania kuli w podczerwieni równałaby się dzisiejszej mocy promieniowania Słońca w świetle widzialnym.
Czułość przyrządów astrofizycznych pozwoliłaby zarejestrować to zjawisko z odległości dziesięciu lat świetlnych. Niebawem ten zasięg zwiększy się znacznie w związku z instalowaniem dużych satelitów astronomicznych.
Wyobraźmy sobie, że odkrywamy takie intrygujące zjawisko. Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby podejrzewać, że to czarny karzeł — gwiazda wystygła na powierzchni do 20 °C (jej temperaturę mierzymy na podstawie długości fali dobiegającego stamtąd promieniowania podczerwonego). Astronom wszakże wyjaśni bez namysłu błędność takiej interpretacji, byle tylko udało się określić — nawet z małą dokładnością — oddalenie tego obiektu. Wtedy otrzymamy średnicę obserwowanego ciała, a w przybliżeniu także jego masę: co najmniej setki tysięcy razy większą niż w wypadku Słońca! Tymczasem dowiedziono, że około stu mas słonecznych jest wartością krytyczną dla jakiejkolwiek gwiazdy: inaczej eksplodowałaby.natychmiast wskutek przewagi ciśnienia promieniowania nad siłą własnej grawitacji — tym samym nie mogłaby „przeżyć” jako ciało samoświecące i ostygnąć do chłodnej bryły czarnego karła. A więc mamy przed sobą owoc astroinżynieryjnych działań istot rozumnych!
Muszę wyjaśnić, że sama koncepcja „kuli Dysona” nie jest warta głębszych rozważań poza sferą fantazji. Wiele prostych argumentów zaprzecza sensowności projektu, a dyskwalifikuje go najistotniejszy, który wytoczył radziecki astronom W. D. Dawydow. Otóż wykazał on, że taka cienkościenna powłoka uległaby natychmiastowemu pogruchotaniu nawet przez drobne zakłócające oddziaływania grawitacyjne ciał kosmicznych. Omówiłem pomysł dlatego, że ukazanie dróg odkrywania podobnej konstrukcji (gdyby mogła istnieć) dobrze ilustruje, czym są usilnie poszukiwane przez astronomów tzw. „cuda”. Dobitniej: cuda gwiezdnej inżynierii. Otóż wspomniany radziecki astrofizyk Szkłowski, a za nim inni autorzy (z polskich — Stanisław Lem) postanowili nazywać „cudami” takie — dotąd nie odkryte — szokujące zjawiska na niebie, których nie sposób wytłumaczyć jako naturalne.
Nie chodzi tu o sygnalizację rozmyślną, tylko dostrzegalny z olbrzymich odległości efekt procesów przemysłowych, który informuje o działalności psychozoów tak, jak łuna nad widnokręgiem zdradza istnienie huty. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że to się zazębia z problemem celowej sygnalizacji — wywoławczej bądź niosącej konkretne treści informacyjne. Do tego można używać potężnych agregatów służących najpierw wyłącznie własnym potrzebom energetycznym.
Pewne już zaobserwowane zjawiska (pulsacje gwiazd, wybuchy Supernowych, zagadkowa obecność technetu w nielicznych gwiazdach o typie widmowym S) mogą mieć takie właśnie pochodzenie. Niektórzy podejrzewają uprawianie gwiezdnej inżynierii w skali zawrotnej — aż całych galaktyk. Na takich przesłankach oparł się radziecki astrofizyk N. S. Kardaszew próbując interpretować widma szczególnych, bardzo odległych obiektów, jako nadające supercywilizacje.
Warto wtrącić, że intensywne promieniowanie Ziemi w paśmie metrowych fal radiowych (telewizja) odczytano by z Kosmosu jako skromne, ale jednoznaczne działanie w klasie wspomnianych cudów: dorównuje ono promieniowaniu Słońca w tym zakresie podczas minimum plam słonecznych, a w żadnym razie nie może być wysyłane przez ostygłą planetę. Niestety, nasi obserwatorzy zidentyfikowaliby taki fenomen tylko w obrębie Układu Słonecznego. W wypadku obcych systemów planetarnych — wskutek zbyt słabej rozdzielczości radioteleskopów — zarejestrowalibyśmy tę emisję łącznie z promieniowaniem radiowym gwiazdy (słońca danego układu), traktując ją jako manifestowanie się znanych nam ślepych sił przyrody.
„Spór o psychozoa” nabiera znaczenia z każdym rokiem. Nic w tym dziwnego. Rozwój nauk przyrodniczych i technik obserwacyjnych, praktyczne sukcesy oraz obiecujące perspektywy astronautyki stwarzają zarówno realne podstawy jak też korzystny klimat dla ściślejszych rozważań nad miejscem człowieka w Galaktyce i w całym Kosmosie. Chcemy wreszcie móc określić pozycję nas samych w zestawieniu z innymi formami czującej i myślącej materii.
Mamy pełne prawo przypuszczać, że należymy do wszechświatowej wspólnoty Rozumnych — obojętne, jak wielkie przestrzenie nas dzielą od sąsiednich oaz cywilizacyjnych, obojętne, które z naszych cech (psychicznych i fizycznych) są rzadsze, a które pospolitsze, obojętne, czy i jakie dobra mają charakter bardziej (lub mniej) powszechnie uznawanych mierników wartości, wreszcie obojętne, jak często powtarzają się pewne tendencje w dziedzinie kultury, nauki, techniki, w kształtach oczywiście nie identycznych, ale na tyle podobnych, aby przy maksymalnym skupieniu uwagi były dla partnerów, wymieniających informacje, nie tylko zrozumiałe co do obiektywnych treści, ale uznawane przez nich za sensowne dla rozwoju innych cywilizacji.
Przy rozważaniu problemu istnienia naszych kosmicznych braci (częstotliwości ich występowania, charakteru tworzonej kultury, kierunkowości nauk i technik) oraz szukaniu metod wykrywania ich siedlisk — winniśmy unikać pułapek, które czyhają np. na obcego egzobiologa, kiedy poznawszy jedno jedyne ziemskie zwierzę, np. królika, na tej podstawie usiłuje sobie stworzyć naukowo uzasadniony obraz fauny Ziemi (od pierwotniaka do człowieka) — o czym oczywiście nie ma pojęcia. A więc będzie wnioskował występowanie gatunków blisko spokrewnionych z królikiem — tzn. ssaków. Łatwo wydedukuje, że planetę królików muszą zamieszkiwać także inne gromady zwierząt, zwłaszcza o niższej organizacji. Gdyby mu jednak pokazano motyla i ośmiornicę — bez wnikliwych badań zgoła by nie podejrzewał, iż pochodzą z tej samej wylęgarni życia co królik.
Читать дальше