Życie wylęgłe z najrozmaitszych prawzorców musi odznaczać się pod każdym względem niesamowitą różnorodnością. Istoty rozumne nie są wyłączone z tego bogactwa kreacyjnych pomysłowości Natury. Dlatego mogą być wzajemnie do siebie niepodobne pod każdym względem — zarówno budowy, jak i fizjologii, czy psychiki.
Zbyt wcześnie na poważne dyskutowanie wyglądu kosmicznych braci człowieka, którzy radują się życiem gdzieś w sąsiedztwie niektórych mrugających do nas gwiazd i pogodną nocą patrząc w nikłą gwiazdkę przez ludzi nazwaną Słońcem — podobnie jak my zasmuceni swoją kosmiczną samotnością, marzą o nie odkrytych twórcach innych kultur.
Przeczuwając ogrom możliwości, jakimi rozporządza przyroda Wszechświata w nieobjętych otchłaniach czasu i przestrzeni, powinniśmy ufać, że owo panopticum kosmicznych stworów zrodzone pod piórem, pędzlem czy dłutem artystów w mnóstwie fantastycznych wizji — gdzieś rzeczywiście istnieje, ale jest tylko okruchem oszałamiającego muzeum kipiących kształtów i treści, jakich nikt z nas nie podejrzewa.
Zmysły, którymi my się posługujemy, nie mogą być jedynymi wytworzonymi przez Naturę narzędziami poznania świata. Nawet w przyrodzie Ziemi zachodzą pod tym względem znaczne oscylacje. Pszczoły widzą również w bliskim nadfiolecie; nietoperze słyszą ultradźwięki i bezbłędnie posługują się nimi jak my radarem; grzechotnik odczuwa zmiany temperatury rzędu jednej tysięcznej stopnia.
My, ludzie, jesteśmy wzrokowcami. Widzimy znacznie lepiej niż większość zwierząt. Nie ma jednak reguły bez wyjątków: sokół potrafi wyśledzić polną mysz, słabo odcinającą się od tła, z wysokości kilkuset metrów. A gdzież nam konkurować z węchem wyżła, który z różnorodności zapachów łanu koniczyny wychwyci woń kuropatw!
Nie wiemy, co znaczy odbierać obraz świata w nadfiolecie, w podczerwieni, w falach radiowych — i może jeszcze w kręgu mnóstwa innych zjawisk fizycznych, których użyteczności w tej dziedzinie nie przeczuwamy; względnie — których istnienia dotąd nie odkryliśmy. Nie ma sensu pytać, jaki pejzaż jest ciekawszy: nasz czy ICH; oraz doznania czyich zmysłów są bogatsze i przyjemniejsze: naszych czy też ICH? Natomiast można i trzeba porównywać „przedłużenia zmysłów” w postaci aparatur i metod badawczych służących wnikliwemu opisaniu oraz zrozumieniu materialnej rzeczywistości. Za ich pomocą będą wymieniali wiedzę i doświadczenie przedstawiciele odrębnych rodzajów psychozoów, jako że ich „potoczne rozmowy” nie wyrażałyby partnerom niczego — ani emocjonalnie, ani intelektualnie; byłyby tym, czym jest szum w radioodbiorniku.
Znamy przeszłość, epos powstania i biologicznego rozwoju naszego gatunku, a także kulturalne i naukowe osiągnięcia już dojrzałego Homo sapiens. Nasza wiedza urywa się na kartce kalendarza wskazującej dzisiejszy dzień.
Z pozycji Wszechświata cywilizacja Ziemian zapewne nie stanowi fenomenu: w tłumie innych społeczeństw rozumnych podlega jakimś prawidłowościom kierującym rozwojem psychozoów w ogóle. Nie znamy tych prawidłowości. A przecież chcemy mieć pojęcie, co może albo musi czekać ludzkość w nadchodzących tysiącleciach, a nie zależy od nas (w takim stopniu jak śmiertelność człowieka nie podlega jego woli). Na to trzeba poznać kilka społeczeństw bardziej zaawansowanych.
Już od dawien dawna zastanawiamy się, jak długo zdolna jest trwać cywilizacja naukowo — techniczna. Zgodnie ze współczesnymi teoriami kosmogonicznymi, Słońce będzie świeciło bez istotnych zmian blasku od jednego do trzech miliardów lat. Potem rozgrzeje się (przed końcowym ostyganiem) i spopieli powierzchnię Ziemi. Dość podobnie przedstawia się ewolucja innych gwiazd tego typu. Prawie każdy gatunek psychozoów ma więc perspektywę stabilizacji klimatu przez czas mierzony nie epokami historycznymi, ale przemianami er geologicznych.
Tu pada wstrząsające pytanie: czy tak długo przetrwa cywilizacja? Większość specjalistów mówi o tysiącach, najwyżej setkach tysięcy lat. Ten pogląd rozważa i nie przeciwstawia mu się radziecki astrofizyk J.S. Szkłowski w znakomitej książce „Wszechświat, życie, myśl” (wydanie polskie: PWN, 1956 r.). Jaskrawiej forsują takie stanowisko Dyson, von Horner i inni. Zwalcza je nasz wybitny pisarz Stanisław Lem.
Z rozważań statystycznych wynika, że w naszej Galaktyce (będącej skupiskiem około 150 miliardów gwiazd) może istnieć, ostrożnie szacując, miliard planet zdolnych wytworzyć rozumne formy życia. Gdyby te cywilizacje rozwijały się przez cały czas istnienia tam dogodnych warunków klimatycznych — odległość między sąsiednimi społeczeństwami powinna wynosić tylko kilkanaście lat świetlnych.
Z Kosmosu wróćmy na Ziemię dla wprowadzenia pewnej dygresji. Zakładając skromnie, że ziemska energetyka będzie wzrastała tylko o 0,3 % rocznie, a więc znacznie wolniej niż obecnie — za 2500 lat globalna produkcja energii przekroczy dzisiejszy poziom 10 miliardów razy (dla otrzeźwienia warto wtrącić, iż jest to stokrotna wartość energii, jaką Ziemia odbiera od Słońca). W takiej sytuacji wszystkie złoża węgla i ropy naftowej starczyłyby na podtrzymanie głodu energetycznego ludzkości w ciągu… kilkudziesięciu sekund! Gdybyśmy opracowali metodę kontrolowanych reakcji termojądrowych przy użyciu zwykłego wodoru (a nie deuteru) — przerobienie w ten sposób 10 % wód oceanicznych odsunęłoby kryzys dostępnej energii zaledwie o paręset lat. Co dalej?
Właśnie stoimy przed dramatycznym problemem spinającym wielką klamrą sprawy Ziemi z takim samym dylematem innych społeczeństw rozumnych. Cywilizacja naukowo — techniczna musi w jakiś sposób (niekoniecznie przez pochłanianie coraz większych zasobów energii) rozwiązać ten węzeł gordyjski, by nie hamować postępu. Cokolwiek futurolodzy mówią na ten temat w odniesieniu do naszej przyszłości, dotyczy to również kłopotów wszelkich psychozoów na tym etapie lawinowego przekształcania przyrody, w który obecnie wkroczyliśmy. Jak my nazwaliśmy wiek dziewiętnasty wiekiem pary i elektryczności, jak naszym czasom chyba użyczą imienia cybernetyka i astronautyka, a bliskiej przyszłości biotechnika — być może któreś z nadciągających stuleci okryje się splendorem ery gwiezdnej inżynierii, w zupełnie nowy sposób określając rangę dyktatu człowieka nad przyrodą. Byłby to wyniosły pułap dziejów, nad progiem piekielnie trudnym do przekroczenia, ale otwierającym takie możliwości techniczne, w porównaniu z którymi zdobycie Księżyca wygląda jak lot papierowego latawca w zestawieniu z samolotem.
Piszę o tym w trybie przypuszczającym, ponieważ takie rozwiązanie nie wydaje mi się ani jedyne, ani absolutnie konieczne. Chcę jednak podkreślić, że większość specjalistów od tych zagadnień broni poglądu, iż ludzkość nie zahamuje wzrostu zapotrzebowania energii — wobec czego gros tych zasobów przyjdzie czerpać spoza Ziemi. Mało tego, już w stosunkowo niedalekiej przyszłości przemysłowa działalność człowieka (potęgowana w obecnym tempie) dosięgnie groźnej bariery bezpieczeństwa. Jest nią bariera cieplna, za którą można uznać podwyższenie średniej rocznej temperatury globu o 7 °C, co spowodowałoby stopienie lodowców na biegunach i katastrofalne zalanie wielkich połaci kontynentów, a nadto nieobliczalne zmiany klimatyczne. Wystarczy, by produkowano energię równą 10 % tej, jaką nasza planeta pobiera od Słońca. Chcąc nie chcąc, znacznie wcześniej przyjdzie pomyśleć o przeniesieniu wielu procesów przetwórczych gdzie indziej, np. na Księżyc.
Obstając więc przy wykładniczym wzroście zużycia energii, astronautyka nie tylko zwiększa zasięg naszej penetracji, rozszerza horyzonty myśli, wiedzy i rozumienia świata — ale jest warunkiem „być albo nie być” każdej odpowiednio zaawansowanej cywilizacji. Zgodnie z tymi poglądami, zadowolenie się bogactwami rodzimej planety musi (wobec dynamiki sił wytwórczych i wzrostu populacji) sprowadzić nagłe, tym samym rujnujące zahamowanie postępu, spowodowane wyczerpaniem surowców. Wtedy społeczność udusi się w swoim przetechnicyzowanym i wyeksploatowanym świecie jak ryby w wysychającym stawie.
Читать дальше