Almanach fantastyczno-naukowy
Wybór Lech Jęczmyk
„— Kocham was, wy sucze syny! — mówi bohater jednej z powieści Kurta Vonneguta, ekscentryczny milioner nazwiskiem Rosewater, który wdziera się na zjazd pisarzy fantastyczno-naukowych, żeby dać upust swoim uczuciom. — Poza wami nikogo już więcej nie czytam. Tylko wy macie odwagę mówić o tych naprawdę ogromnych przemianach, jakie wokół nas zachodzą, tylko wy jesteście na tyle szaleni, żeby wiedzieć, że życie jest podróżą kosmiczną i to nie krótką, ale taką, która trwać ma miliardy lat. Tylko wy macie odwagę rzeczywiście troszczyć się o przyszłość, tylko wy rzeczywiście wiecie, co wyrabiają z nami maszyny, wielkie miasta, wszystkie te wielkie, proste idee, kolosalne błędy, wypadki i katastrofy. Tylko wy jesteście na tyle śmieszni, żeby zadręczać się bez końca czasem i przestrzenią, tajemnicami, które nigdy nie umrą, oraz tym, że właśnie teraz decydujemy, czy w tej zakrojonej na miliard lat podróży kosmicznej zajedziemy do raju czy do piekła”.
Wiele opowiadań tego tomu reprezentuje ten właśnie, tak trafnie scharakteryzowany przez Vonneguta, nurt science-fiction. Większość z nich to utwory nowe, dające pojęcie o aktualnym stanie światowej fantastyki; jedynie opowiadania Bradbury’ego, Asimova, Wyndhama i Tunel pod światem Pohla pochodzą z lat wcześniejszych. Ogromna większość światowej literatury fantastyczno-naukowej pochodzi z angielskiego obszaru językowego. W obrębie tego wielkiego „wspólnego rynku” fantastyki przyznawane są dwie najpoważniejsze nagrody literackie. Nagroda „Hugo”, nazwana tak na cześć amerykańskiego autora i wydawcy Hugo Gernsbacka, przyznawana jest od 1953 roku na dorocznych konwencjach miłośników fantastyki. Nagradza się nią zresztą nie tylko utwory literackie. W roku 1969 na przykład nagrodę specjalną otrzymali kosmonauci Armstrong, Aldrin i Collins „za najlepsze lądowanie na Księżycu”. Nagrodę „Nebula” przyznaje stowarzyszenie amerykańskich autorów fantastyki w czterech kategoriach w zależności od rozmiarów utworu.
Wielu spośród autorów tego tomu to nazwiska nowe dla polskiego czytelnika. Brian W. Aldiss (ur. 1925) uważany jest powszechnie za postać numer jeden w brytyjskiej fantastyce naukowej. Zdobył już nagrody „Hugo” i „Nebula”. Amerykanin Keith Laumer (ur. 1925) architekt, lotnik i dyplomata pisze opowiadania-alegorie o świecie, w którym żyjemy. Jego opowiadanie W kolejce, zamieszczone w kilku antologiach, było jednym z najpoważniejszych kandydatów do nagrody „Nebula” w 1970 roku. Henry Slesar przejął od Fredricka Browna berło w dziedzinie krótkich opowiadań, jednak najkrótszy z utworów zamieszczonych w tym tomie wyszedł spod pióra Tuli Kupferberga, amerykańskiego satyryka, autora dwóch poradników: 1001 sposobów, jak żyć bez pieniędzy, i 1001 sposobów, jak umknąć poboru do wojska. Niezwykle ciekawe w pomyśle i kunsztownie skonstruowane opowiadanie D. I. Massona jest pierwszym i bodajże jedynym dziełem niemłodego angielskiego profesora-językoznawcy.
W Związku Radzieckim literatura fantastyczno-naukowa cieszy się ogromną popularnością, ale większość wydawanych książek z tej dziedziny stanowią przekłady. Wśród autorów radzieckich palmą pierwszeństwa w dziedzinie powieści fantastycznych dzierżą niezmiennie bracia Strugaccy. W krótkich formach uznanie czytelników zdobyli Ilja Warszawski, Dymitr Bilenkin i Kirył Bułyczow. Władlen Bachnow wydał dotychczas jeden tom opowiadań fantastycznych, w których dał się poznać jako wytrawny humorysta i satyryk. Żartobliwe opowiadanie Aleksandra Szalimowa jest raczej nietypowe dla twórczości tego pisarza, którego opowiadania są zwykle mocno osadzone w realiach naukowych.
Polską fantastykę reprezentują dwaj autorzy młodzi wiekiem, ale mający już na swoim koncie samodzielne zbiory opowiadań: Andrzej Czechowski i Janusz A. Zajdel, którego nowy tom ukaże się w serii „Fantastyka-Przygoda”, oraz trzej debiutanci.
Tom zamyka artykuł Andrzeja Trepki rozważający teoretyczne możliwości istnienia różnych form życia w Kosmosie oraz ciekawy materiał o Księżycu z prasy radzieckiej.
Brian W. Aldiss
ŚWIAT SCARFE’A
Scarfes World
Młody Dyak i Utliff stali zdyszani na poszczerbionym grzbiecie wzgórza. Był piękny, upalny dzień, a miliony cykad grały wkoło nich zawzięcie. W zamglonym od upału powietrzu odległe góry ledwo były widoczne, tak że wijąca się w dół rzeka miała kolor szarego ołowiu i przejaśniała się dopiero u stóp wzgórza.
W dole rozlewała się w mokradła, szczególnie tam dalej, gdzie bagnisty teren całkowicie rozpływał się we mgle. Przy brzegu rzeki skrzeczały i trajkotały iguanodony: ich garbate kształty były dobrze widoczne. Nie sprawiały one ludziom kłopotu.
— Co z tobą, Utliff? Czy zejdziesz ze mną ze wzgórza? — spytał Dyak.
Po twarzy przyjaciela poznał, że jest z nim niedobrze. Utliff miał rysy zmienione — a nawet zniekształcone. Dyakowi się to nie podobało. Nawet jego krzaczasta broda była jakby inna. Utliff wzruszył szerokimi ramionami.
— Nie pozwolę, abyś sam polował, przyjacielu — odrzekł.
Zdecydowany okazać swą niewrażliwość na cierpienie, ruszył pierwszy piaszczystym zboczem w dół, prześlizgując się krzakami, jak to zwykle razem robili. Udawał obojętność na chorobę, wobec której żaden człowiek nie mógł pozostać obojętny. W przebłysku współczucia Dyak doszedł do wniosku, że Utliff długo już nie pożyje.
Spojrzawszy za siebie Utliff spostrzegł wyraz twarzy przyjaciela.
— Jeszcze jednego biegusa do garnka, Dyak, zanim odejdę — powiedział i odwrócił wzrok.
Gdy kierowali się w stronę rzeki, z krzaków śmignęły jakieś włochate stworzenia, zbyt szybkie, aby je można było złowić, i przebiegła gromadka gadów, które zwali biegusami — zwinne jaszczurki, sięgające im prawie do pasa, szybko biegające na tylnych łapach.
Utliff z worka przytroczonego do pasa wyjmował kamienie i ciskał nimi w biegusy; jednego nawet trafił, ale nie powalił. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Nie zależało im na zdobyciu pożywienia. Było go pod dostatkiem; poza tym polowanie na biegusy dawało zawsze lepsze rezultaty u stóp wzgórza, o czym wiedzieli z praktyki.
Śmiejąc się bez przerwy stoczyli się w dół w kłębach kurzu. O tej porze dnia, w samo południe, nie było żadnych powodów do obaw. Tak naprawdę to tylko chrupaczy należało się bać, ale chrupacze w taki upał leniwie wylegiwały się w cieniu. Skrzekacze z moczarów nikogo nie napastowały, o ile nie były same zaczepione. Życie było łatwe.
I tylko wtedy, kiedy Dyak patrzył na zniekształconą twarz Utliffa, przeżywał chwile strachu — strach pełzał pod czaszką jak małe zwierzątko. Ale wtedy mógł po prostu odbiec, na coś zapolować i znów poczuć się dobrze.
Dyak nie lubił myśleć. To, co pochodziło z głowy, było zawsze złe, a to co z ciała — zwykle dobre. Wielkimi susami pognał przez wysoką trawę i ze stromego brzegu rzucił się łukiem w wodę. Rzeka połknęła go śpiewając słodko. Wypłynął na powierzchnię krztusząc się i strząsając wodę z oczu. Woda pod nim była głęboka i w zakręcie koryta płynęła ciepła, czysta i przyjemna w dotknięciu. Przy drugim brzegu, gdzie skrzekacze na jego widok wpadły w popłoch, woda była stęchła i zbyt ciepła.
Wydając okrzyk rozkoszy Dyak walczył z jedwabistym prądem otulającym jego ciało. Zawołał towarzysza. Utliff stał milcząc na miniaturowym urwisku. Z drugiego brzegu patrzył na przyjaciela.
Читать дальше