Gleb Anfiłow - Ostatni z Atlantydy

Здесь есть возможность читать онлайн «Gleb Anfiłow - Ostatni z Atlantydy» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Ostatni z Atlantydy: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Ostatni z Atlantydy»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Radzieccy i amerykańscy uczeni głowią się nad wysłaniem człowieka na Księżyc, ale w kosmolocie fantazji możemy już dzisiaj podróżować na krańce Galaktyki, poznawać inne, dziwne cywilizacje.

Ostatni z Atlantydy — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Ostatni z Atlantydy», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

— A więc to wszystko się rozpoczęło o świcie — powiedziałem.

— O świcie — potwierdził i zaklął.

W ogóle klął niemal co drugie słowo i wkrótce przestałem na to zwracać uwagę.

— No dobrze — powiedziałem wstając. — Chodźmy do domu i zjedzmy coś. A później wybierzemy się popatrzeć, co się stało. Pójdziemy do Głuszkowa. Możliwe, że ogarnęło to tylko nasze osiedle, a gdzie indziej wszystko jest w porządku.

Nagle poczułem ostry głód.

On wstał również i zapytał niepewnie:

— Do jakiego domu?

— No tutaj.

Obejrzał się bojaźliwie.

— A jeżeli nas złapią?

— Kto złapie?

— No, ten… co tu mieszka.

— Ja tutaj mieszkam — wytłumaczyłem. — To mój dom.

Miał wyraźnie zakłopotaną minę. Później roześmiał się nagle.

— Dobra. Idziemy.

Wszystko wyglądało zagadkowo — i to, że mi nie chciał wyjaśnić dokładnie, gdzie był nocą, i ten jego nieoczekiwany uśmiech. Ale wówczas byłem w takim stanie, że nie zwracałem uwagi na te dziwactwa.

W czasie gdy konsumowaliśmy w kuchni kanapki i zimną baraninę, z uszanowaniem spoglądał na lodówkę „ZIŁ”, pralkę elektryczną i suszarkę do naczyń.

— Nieźle ci się żyje — powiedział. — Gdzie pracujesz?

Odpowiedziałem, że w fabryce, i z kolei zapytałem, czym on się zajmuje. Powiedział, że pracuje w sowchozie „Głuszkowo”. Sowchoz znajduje się w odległości ośmiu kilometrów od naszego osiedla. Chłopcy moi jakiś czas chodzili tam do szkoły i znam prawie wszystkich tamtejszych robotników. Ani razu jednak nie widziałem tam tego faceta, doszedłem więc do przekonania, że kłamie.

Gdyśmy wychodzili z domu, popatrzył w górę z grobową miną:

— I słońce także…

— Co słońce także? — zapytałem.

— I słońce stoi. — Ukazał mi cień domu na ścieżce. — Jak było, tak i zostało.

Dom nasz jest tak zbudowany, że okno mojego gabinetu i okna pokoju dziecinnego wychodzą na południe, a drzwi wyjściowe na północ. Latem około ósmej rano, gdy wychodzę do pracy, cień dachu pada wprost na krawędź klombu georginii.

Dzisiaj, gdy wychodziłem po raz pierwszy, żeby popatrzeć na nieruchomego motocyklistę, cień sięgał dokładnie do pierwszego krzaczka. Zauważyłem to machinalnie, mimo stanu podniecenia, w jakim się znajdowałem.

Obecnie krawędź cienia znajdowała się na tym samym miejscu, chociaż od tamtej chwili minęły co najmniej dwie godziny.

Wynikało stąd, że słońce stanęło. A raczej ustał obrót ziemi dookoła osi.

Mieliśmy dość powodów, żeby zwariować.

Pamiętana, że przez jakiś czas dreptaliśmy w miejscu, patrząc to na słońce, to na nieruchomą granicę cienia.

Później postanowiliśmy się wybrać do Głuszkowa. Wróciłem do pokoju, zrzuciłem ranne pantofle, włożyłem sandały i poszliśmy.

Nie wiem nawet, po cośmy tam szli. Najpewniej dlatego, że w żaden sposób nie mogliśmy usiedzieć w miejscu i czekać na dalszy bieg wypadków. Chcieliśmy działać.

Poza tym po prostu nie wiedzieliśmy, czym się teraz będziemy zajmować.

WYPRAWA DO GŁUSZKOWA. PIERWSZE NIEPOROZUMIENIA

Była to dziwna podróż.

Gdyśmy ruszyli w drogę i ostrość pierwszych wrażeń po tych wszystkich cudach stępiła się nieco, zacząłem dostrzegać rzeczy, które poprzednio uszły mojej uwagi.

Po pierwsze — obaj z wielką trudnością stawialiśmy pierwsze kroki.

Mieliśmy takie uczucie, jak gdybyśmy stawiali ten krok w wodzie albo w innym równie zagęszczonym środowisku. Trzeba było dość mocno napinać mięśnie biodra. Później to uczucie znikło i szliśmy już normalnie.

Po drugie, przy każdym kroku nieco zawisaliśmy w powietrzu. I znów, jak gdybyśmy poruszali się w wodzie. Szczególnie ja to odczuwałem, ponieważ w ogóle mam chód nieco podskakujący.

Zdawałem sobie sprawę, że w oczach postronnego obserwatora wyglądam na tancerza, który nie idzie, ale wykonuje nieskończoną serię długich i płynnych skoków.

Wydawało mi się również, że powietrze zgęstniało. Jak gdyby nalano do niego jakiejś zawiesistej mikstury, która nie odebrała mu przejrzystości ani przydatności do oddychania, jednakże je mocno zagęściła.

Wreszcie wiatr. Zrywał się, jak tylko zaczynaliśmy się poruszać, a gdyśmy się zatrzymywali, momentalnie ucichał…

Po wyjściu na szosę wyminęliśmy dwoje pieszych — mężczyznę i kobietę. Mój towarzysz — nazywał się Żora Buchtin — obszedł ich z daleka, schodząc nawet w tym celu do przydrożnego rowu. W ogóle z początku bardzo się obawiał wszystkich nieruchomych postaci, jakie trafiły się nam po drodze.

Za ostatnim domkiem osiedla skręciłem z drogi i podszedłem do krzaka olchy, żeby ułamać kijaszek na drogę. Ująłem dość grubą gałąź i szarpnąłem. Gałąź oddzieliła się tak łatwo, jak gdyby nie wyrastała z pnia, ale była po prostu do niego przyklejona jakimś słabiutkim klejem kancelaryjnym.

Spróbowałem wówczas oderwać gałąź młodziutkiej lipy rosnącej obok i gałąź ta równie znalazła się w mojej ręce.

Jak gdyby tylko czekała, aż przyjdę i zabiorę ją z miejsca, w którym wyrosła.

Wszystkie pozostałe gałązki również oddzielały się od lipy bez najmniejszego oporu. Nie zrywałem ich, ale po prostu zdejmowałem z pnia.

A więc świat nie tylko się zatrzymał, ale również zmienił swoje cechy fizyczne. Powietrze zgęstniało, ale ciała stałe utraciły swoją zwartość.

Mógłbym ogołocić to drzewko z gałęzi z taką samą łatwością, z jaką dziewczęta zrywają płatki stokrotek powtarzając: „Kocha, lubi, szanuje”.

Na ścieżce prowadzącej do sowchozu — poszliśmy nią, żeby skrócić sobie drogę — spotkaliśmy rowerzystę, strąconego przez Buchtina. Rower leżał w trawie, a młody chłopak stał obok, trzymając się za ramię, z wyrazem bólu i zdumienia na twarzy.

Oczywiście nie mógł pojąć, co za siła zrzuciła go na ziemię.

Zostawiając rowerzystę, który pomału przychodził do siebie, ruszyliśmy dalej. Zobaczyłem jakiegoś ptaszka w locie i zatrzymałem się, żeby go obejrzeć.

Chyba był to szczygieł. Wisiał w powietrzu przez jakąś chwilę, następnie wykonywał powolne i dosyć drętwe machnięcia skrzydełkami i odrobinę posuwał się naprzód. W ogóle lot nie przebiegał płynnym ruchem, ale serią krótkich i słabych zrywów.

Mogłem wziąć ptaka w ręce, ale bałem się go uszkodzić.

Za lasem rozpoczynały się pola oziminy oraz łąki, od których mocno i przyjemnie pachniało koniczyną. W tym miejscu zeszliśmy ze ścieżki na polną drogę. Zauważyłem, że kurz wzbijany przez nasze nogi wisiał w powietrzu bardzo długo — nie mogliśmy się nawet doczekać, aż opadnie.

Nie będę opisywać szczegółowo całej naszej podróży do Głuszkowa.

Nie dała bowiem żadnych efektów. Po prostu przyszliśmy do sowchozu i przekonaliśmy się, że wszystko dzieje się tutaj podobnie jak w osiedlu.

Z początku szliśmy dość szybko, później, gdy coraz silniej zaczął mnie boleć palec zraniony o falę, zacząłem utykać.

Z powodu niedzieli w sowchozie panowała zupełna pustka. Ani w warsztacie naprawczym, ani przy biurze nie spotkaliśmy żywej duszy.

Tylko koło pompy na okólniku dla bydła zastygła jakaś postać z wiadrem w ręku.

Nie wiem po co, ale poszliśmy do szkoły. Tuż przy niej stał dyrektor sowchozu Piotr Iljicz Iwanienko, korpulentny blondyn, ubrany w cajgowe spodnie i letnią marynarkę. Przez otwarte okno wyglądała kobieta w chustce. Rozmawiali o czymś.

Kobieta machnęła ręką — widocznie wyrzekała się czegoś czy zaprzeczała. Ale ja i mój towarzysz widzieliśmy ten gest nieskończenie długo. Zdawało się nam obydwóm, że kobieta zamierza się na Iwanienkę.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Ostatni z Atlantydy»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Ostatni z Atlantydy» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Ostatni z Atlantydy»

Обсуждение, отзывы о книге «Ostatni z Atlantydy» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x