Kin spróbowała to wyjaśnić Marcowi.
— Co to są memy? — kung zaczął od najważniejszego.
— Mentalne geny: pomysły, podejście do różnych rzeczy, technika. Problem w tym, że te, które mogą się tutaj wykształcić, są szkodliwe dla ich nosicieli, choćby antropocentryzm…
W górze świecił blady, czerwony księżyc, a Kin co chwilę odruchowo sprawdzała, czy Silver nadal leci tę milę za nimi. Leciała. Na jej miejscu człowiek żyłby nadzieją, że w końcu znajdzie jedzenie, ale ludzie w przeciwieństwie do shandów byli niepoprawnymi optymistami. A poza tym nie można było od obcych wymagać ludzkiego myślenia — to, że nauczyli się grać w pokera i mówili po łacinie, nie czyniło z nich ludzi. A znając shandy, Kin zastanawiała się, kiedy Silver spróbuje popełnić samobójstwo. Poinformowała też o tym kunga.
— Nic na to nie poradzimy — odparł Marco. — Już postanowiłem, że też nie będę niczego jadł, choć lokalne pożywienie jest przyswajalne.
— Uważasz, że to poprawi jej samopoczucie?
— Raczej nasze, ale nie to mnie chwilowo pochłania. Nie chciałem jeszcze o tym mówić…
— No, to powiedz.
— Spójrz na ekranik na lewym przegubie. Jest tam fluoroscencyjna pomarańczowa linia na zielonym tle. Widzisz?
Kin spojrzała na swój przegub.
— Widzę. To nie jest linia, tylko kropka.
— A powinna być linia. Kończy nam się energia. Przez chwilę lecieli w milczeniu, które w końcu przerwała Kin:
— Jak długo?
— Około sześciu godzin dla nas i godzinę mniej dla Silver. To rozwiąże jeden problem: znajdzie się na ziemi o wiele mil za nami.
— Zostanę razem z nią. Marco zdawał się nie słyszeć.
— Gdybyśmy nadal mieli garkotłuka, problem rozwiązałby się sam, bo do wyspy już niedaleko. Moglibyśmy zmusić tubylców, żeby nas tam dostarczyli, i to, zapewniam cię, bez kłopotu. Mogłoby to nawet być zabawne doświadczenie.
— Po co nam takie doświadczenie?
— Jeśli nie znajdziemy budowniczych dysku lub nie zdołamy przekonać ich do pomocy, planuję zorganizować tu imperium. Nie mów mi, że nie przyszło ci to do głowy.
Przyszło, Kin musiała to przyznać. Nie miała też wątpliwości, że Marco postawiłby na swoim, obojętne jak by się nazwał — Czyngis Marco, Marco Cezar czy duce Marco. Czteroręki władca absolutny…
— Jak sądzisz, ile czasu potrzeba, by osiągnąć etap lotów kosmicznych? — spytał przyszły władca. — Gdyby to było naszym głównym celem, rzecz jasna. Wiedzę mamy.
— Nie mamy. Wydaje nam się, że mamy, ale tak na dobrą sprawę potrafimy jedynie obsługiwać rozmaite urządzenia, a nie budować je. Naturalnie statek kosmiczny można zbudować w dziesięć lat…
— Tak szybko?! No, to nie ma…
— Jest problem, bo to, o czym mówię, to prymityw napędzany stałym paliwem, a jego prędkość wystarcza jedynie do staranowania kopuły. Można go wystrzelić, zrzucając poza krawędź, ale żeby nim gdziekolwiek dolecieć, potrzebne są wieki!
— Wpierw musimy zjednoczyć dysk. — Marco był nastawiony entuzjastycznie. — To akurat nie jest problemem. Mając pięciuset zuchów takich jak chłopcy Leiva…
— Zostaje Silver. — Kin ostudziła jego zapały. — Poza tym tę wyspę trzeba najpierw dokładnie sprawdzić.
Mimo to musiała przyznać, że w pewien sposób była to pociągająca perspektywa, o której na dodatek sporo myślała, kiedy jeszcze istniał garkotłuk. Wykorzystując go, mogli rzeczywiście podbić dysk i zająć miejsce opuszczone przez jego twórców. Zakładając naturalnie, że ich tu rzeczywiście nie ma. Bez garkotłuka mogli liczyć jedynie na wygodne życie, co dla niej było lepszym wyjściem niż dla pozostałej dwójki — byliby zawsze obcymi w obcym świecie. Ona znalazłaby się wśród ludzi, choć należało wziąć pod uwagę, że miała więcej wspólnego z Silver i Markiem niż z bandą barbarzyńców. Nie była to miła myśl.
— Skafandry powinny mieć dość energii, by przelecieć przez cały system i wylądować bezpiecznie na planecie — oświadczyła z pretensją.
— Ale nie zostały opracowane z myślą o liczącym wiele tysięcy mil locie wbrew grawitacji, i do tego przy nagłych i dużych zmianach wysokości — przypomniał jej Marco. — To stresujące.
— Że co?!
— Jeśli masz poważne zażalenia, proponuję, żebyś zgłosiła się do wytwórcy. Ja ich nie produkuję.
— Jak… to był żart?!… Słodka godzino!
Świt zastał ich nad półpustynią pod bezchmurnym niebem. Przelecieli nad szlakiem karawan, widocznym głównie dzięki poszarpanemu cieniowi na piasku, i stwierdzili, że lekko ich zniosło z kursu. Według oceny Marca lecieli ku dolinie Tygrysu i Eufratu.
— Co oznacza, że jesteśmy w południowo-wschodniej Turcji — dodał i rozmarzył się. — A to jest w pobliżu Bagdadu… Powinienem chcieć zobaczyć Bagdad.
— Tak? A to dlaczego? — zainteresowała się Kin.
— Jak byłem mały, moi przybrani rodzice kupili mi książkę z opowieściami o magicznych lampach, genach czy jak im tam i innych podobnych. Zrobiła na mnie duże wrażenie.
— Ani mi się waż mówić coś o lądowaniu! — ostrzegła Kin. — Nawet o tym nie myśl!
Nad miastem złożonym z białych budynków zwieńczonych kopułami i otoczonym murem, za którym rozbito wiele namiotów, przelecieli jednak bez problemów. Przepływająca przez nie rzeka za miastem miała zauważalnie inny kolor i na tyle niski poziom, że można było mówić o suszy. Stojące już wysoko słońce powodowało drażniące oczy migotanie piasku, ale była to praktycznie jedyna niedogodność.
Milę dalej skafander Silver odmówił dalszej pracy, jeszcze tylko resztką energii łagodnie opuścił ją na powierzchnię. Pozostali wylądowali również i cała trójka spotkała się w cieniu kępy poskręcanych, słodko pachnących drzew. Kin zdjęła hełm i gorąco uderzyło ją niczym oddech piekła. Było zdecydowanie zbyt ciepło, więc nic dziwnego, że pola wyglądały na spalone, a rzeka przypominała anemicznego węża ledwie wijącego się wśród spękanych brzegów koryta.
— No… — mruknęła, nie chcąc mówić głośno niczego w stylu: „I to by było na tyle”.
— Jestem zaskoczony — przyznał Marco.
— Chcesz powiedzieć, że nie masz planu?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Nieważne. — Kin upiła łyk wody z zapasów skafandra, świadoma, że trzeba zacząć oszczędzać.
Silver siedziała wsparta o pień, przyglądając się obojętnie miastu. Za jej plecami słońce było miedzianym nitem na niebie z rozgrzanego żelaza.
— Właśnie wystartował samolot — odezwała się nagle.
Był stary, łagodnie rzecz ujmując. Twarz miał pomarszczoną niczym zasuszone jabłko, ale brodę starannie przyciętą i przyczesaną. Jego oczy zaś nie miały ani białek, ani wyrazu. Z pewnością nie wyglądał na zaskoczonego.
Kin zastanawiała się, czy nie ma przypadkiem do czynienia z budowniczym dysku, obserwując, jak rozmawia z Silver ze skrzyżowanymi nogami. Co prawda ubrany był ze zwykłym barbarzyńskim przepychem, ale nie była arbitrem tutejszej mody. Za to jego pojazd był jak najbardziej nowoczesny, a on wiedział, jak nim latać. W tej chwili, złożony, mieścił się w torbie towarzysza starca, potężnego mężczyzny ubranego jedynie w przepaskę biodrową i ponurą minę.
Mężczyzna dzierżył w garści długą, zakrzywioną szablę i nie spuszczał wzroku z Marca.
Kin przysunęła się do kunga i spytała:
— Ciekawe, gdzie ma blaster? I jeszcze jedno: pamiętasz pomysł Silver, że ja przetrwam na dysku, wykorzystując seks?
Читать дальше