— Jago Jalo? — spytała Kin, zyskując potwierdzenie w postaci nieżyczliwego spojrzenia Infry.
— Szalony kretyn! — syknęła Silver.
— Tak Się Nazywał — potwierdził Azrifel. — Szaleniec Ten Nadużył Gościnności I Okradł Mego Pana Z Części Zbiorów. On Też Chciał Dotrzeć Na Zakazaną Wyspę.
— Co się z nim stało?
— Uciekł, Zabierając Dywan, Bezdenny Mieszek I Płaszcz O Niezwykłych Właściwościach. Nawet Ja Nie Zdołałem Go Odszukać. Mój Pan Uważa Jednak, Że Nie Wszystko Stracone.
— Cierpliwy jest — przyznała Kin. — A dlaczego tak uważa?
— Bo Wzbogacił Się O Trzy Latające Ubiory, Parę Demonów I Ciebie.
Kin rozejrzała się — na balkonie pojawili się nowi zbrojni łucznicy. Przez moment zastanawiała się, czy nie zaryzykować, ale wątpiła, by tutejsza służba zdrowia była skuteczna, a rany po strzałach potrafią być paskudne. W dodatku nie rozwiązywałoby to problemu Silver.
Wybuchnęła płaczem.
Po krótkiej konferencji między Infrą a demonem zjawiły się dwie służące i gdy ją wyprowadzały (wciąż w towarzystwie uzbrojonych strażników), puściła oko do Silver, mając nadzieję, że ta zna ten zwyczaj. Następnie znalazła się w labiryncie ozdobnych sal, korytarzy, przejść i parawanów. Wędrówce towarzyszył nieprzerwany dialog obu niewiast, ale gdy dotarli do kolejnego łukowato sklepionego wejścia, pozostali przy nim wszyscy zbrojni — jeden stanął na warcie, reszta gdzieś poszła.
Za drzwiami Kin stała się obiektem zainteresowania grupy szczupłych, czarnowłosych kobiet w skąpych, przezroczystych strojach. Starsza z eskortujących ją niewiast rozgoniła jednak szybko to zbiegowisko, za co Kin była jej wdzięczna, przeprosiła więc cicho, nim celnym ciosem pozbawiła ją przytomności, po czym pognała przed siebie.
Przebiegła przez kilka sporych i przestronnych sal z fontannami, ćwierkającymi ptaszkami i znudzonymi kobietami zajmującymi wygodne, miękkie posłania. Te obserwowały ją obojętnie, dopóki nie wpadła na służącą z jakąś tacą — wtedy podniosły wrzask.
Dobiegające z tyłu krzyki świadczyły, że wartownik zebrał się na odwagę i wkroczył na zakazany teren haremu. Nie tracąc czasu, Kin dopadła najbliższego balkonu i wyjrzała. Na dół było niedaleko, toteż wspięła się po delikatnej i nawet pod jej ciężarem trzeszczącej kracie na dach. Był płaski jak patelnia i równie przytulny w blasku południowego słońca.
Krzyki w dole oznaczały, że strażnik dotarł na balkon. Kin rozpłaszczyła się na dachu, mając nadzieję, że zmyli tamtego i uda się on na dziedziniec. Niestety, pełną napięcia ciszę przerywało jedynie zbliżające się posapywanie, po czym rozległ się trzask pękającego drewna, krzyk i odgłos, jaki wydaje człowiek, padając na kamienne płyty ze sporej wysokości.
Kin wstała i nie spiesząc się, podbiegła do bliższej wieży. Nie była to zbyt rozsądna decyzja, ale nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Prowadziło do niej zwieńczone łukiem wejście pozbawione drzwi, a dalej przyjemne, lodowato zimne kręcone schody pogrążone w miłym dla oka półmroku. I pomyśleć, że na otwartym słońcu spędziła jedynie sekundy…
Schody kończyły się okrągłym pomieszczeniem z licznymi, choć pozbawionymi szyb oknami wychodzącymi na wszystkie strony świata. Z każdego zresztą widać było miasto. Kin rozejrzała się po pomieszczeniu i stwierdziła, że znalazła się w magazynie albo raczej w graciarni.
Pod ścianami stały zrolowane dywany i piętrzyły się bezładnie sterty jakichś pudeł i skrzyń. O trójnogi stół wsparta była brązowa rzeźba mniej więcej w stylu śród-morskim. Stół wyglądał na pobojowisko po potężnej pijatyce. Pod ścianą dalej stało kilka mieczy, w tym jeden do połowy wtopiony w kowadło. To ostatnie Kin sprawdziła z czystej ciekawości i niedowiarstwa. Na środku podłogi stał posąg konia odlany z jakiegoś ciemnego metalu. Muskulaturę oddano dobrze, ale pozycja była nienaturalna — stał na czterech nogach z opuszczonym łbem, spoglądając w podłogę niczym zajeżdżony dyszlowy.
— Złom — oceniła, próbując przesunąć okutą skrzynię, by zablokować nią wylot schodów.
Skrzynia okazała się cięższa, niż sądziła, toteż Kin tylko siadła na niej i nasłuchiwała; na dole panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby mieć jedzenie i picie, można by tu przeżyć parę tygodni. Myśl o jedzeniu nie była miła, o czym natychmiast dał jej znać żołądek, a przecież nie mogła nic zjeść, gdy okazało się, że Silver będzie mogła tylko patrzeć. I tak w ciągu dwóch dni przedstawicielka rasy shand zmieni się w głodną, szalejącą bestię.
— Marco? — powiedziała cicho. — Silver? Po piątej próbie odezwał się Marco:
— Kin! Gdzie jesteś?
— Jestem w… kto jest razem z tobą?
— Kupa zwierząt: jesteśmy w zoo! Musisz nas wydostać!
— Jestem w jakimś składzie muzealnym na strychu. Muszę poczekać do zmroku. Gdzie właściwie jesteś?
— Gdzieś na terenie pałacu, tylko lepiej się pospiesz, jestem w jednej klatce z Silver.
— A co ona robi?
— Miny.
— Aha.
— Co?!
Kin westchnęła i podeszła do okna.
— Zrobię, co będę mogła — obiecała i przerwała połączenie.
Ktoś gdzieś w oddali coś wykrzykiwał, ale dach był gorący i pusty. Niebo też, jeśli nie liczyć jednego czarnego punktu. Cholerne Oko Boga, kimkolwiek by on był. Podeszła do sterty mieczy — ledwie zdołałaby unieść którykolwiek, i to oburącz, więc nie bardzo nadawały się na broń. Poza tym prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, jak zorganizować i przeprowadzić bohaterską akcję ratowniczą — była w tej kwestii debiutantką. I wiedziała, że nie ma wyjścia, bo tego właśnie po niej oczekiwano. Inteligentne rasy galaktyki traktowały ludzi jako absolutnie szalony element.
Cofając się od okna, potknęła się o stolik, z którego spadł dzbanek, rozlewając na podłogę czerwony, śmierdzący octem płyn. Kin metodą organoleptyczną doszła do tego, że płynem jest podłe wino, i ostrożnie postawiła dzbanek.
Wewnątrz coś zaszumiało.
Zajrzała ostrożnie do wnętrza: poziom wina powoli się podnosił. Odczekała, aż dzban się napełni, wylała z rozmachem zawartości z całych sił rąbnęła jego dnem o blat. Coś syknęło, zadymiło i zapachniało ozonem. Na podłogę posypały się fragmenty obwodów drukowanych.
— Pięknie, pięknie — ucieszyła się ponuro Kin. — Dopóki to nie krasnoludki, to pół biedy.
Z drugiej strony Kompania nie wierzyła w teleportację… ale to mógł być prosty, jednoczynnościowy garkotłuk zbierający molekuły z powietrza i produkujący z nich wino. Zdecydowana była uwierzyć we wszystko prócz magii. I krasnoludków.
U dołu schodów ktoś się poruszył.
Nie miała gdzie się ukryć. A raczej miała aż za wiele kryjówek, tylko żadna nie rokowała nadziei na przetrzymanie solidniejszej rewizji. Odruchowo złapała pierwszy z brzegu miecz, gotowa odciąć pierwszą głowę, jaka wysunie się nad podłogę. Zdecydowała, że niewielkie drzwiczki w suficie dają lepsze szansę obrony. Jeśli prowadzą na dach, to może przy okazji dostrzeże ją kruk… choć nie bardzo wiedziała, w jaki sposób mogłoby jej to pomóc.
Podeszła do posągu konia, wsunęła stopę w strzemię, a drugą postawiła na siodle i wyciągnęła się, sięgając do drzwiczek. Koń drgnął, co wytrąciło Kin z równowagi i posadziło ją energicznie w siodle. Tak energicznie, że straciła oddech. Nim go odzyskała, stwierdziła, że nie może się ruszyć, gdyż jej nogi znalazły się w objęciach wyściełanych klamer, które wysunęły się z końskich boków i trzymały delikatnie, ale pewnie. Koń odwrócił łeb o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzał na nią jasnymi, podobnymi do owadzich oczyma.
Читать дальше